środa, 20 listopada 2013

14.11.2013 - Éjectés - Katowice

W poprzedniej relacji, pisząc o kapelach często odwiedzających Polskę, nie napisałem o zespole, który mógłby powalczyć z Parasolkami o palmę pierwszeństwa w tej "dziedzinie". I, mam takie wrażenie, wygrałby. Chodzi o francuski Éjectés, znany także jako Les Éjectés, a ostatnimi czasy pod nazwą Steff Tej & Ejectes.

14 listopada zespół po raz kolejny zagrał w Polsce. Pierwszym przystankiem na trasie obejmującej oprócz Polski także Niemcy i Czechy, była Praga. Później zespół udał się do Katowic, następnie wyskoczył na jeden występ do niemieckiego Fürth, by wrócić na 3 koncerty do naszych południowych sąsiadów. Wreszcie, po raz kolejny, zawita do Polski, by zakończyć tour w czeskim Kladnie.   



W Polsce Steff Tej (czyli lider grupy) i spółka, nie licząc czwartkowego koncertu w Katowicach, zagrają także w Warszawie, Toruniu, Gdyni, Lublinie i... po raz drugi w stolicy województwa śląskiego. 

Ejectes na przestrzeni lat zmieniło się i to bardzo. Zmieniał się zarówno skład grupy, jak i jej styl. Wystarczy posłuchać chociażby "Ragga Protest Songs" z 1994 r. i "Gangsta Skanka" z 1997 r. Na ich płytach było i reggae, i ska, i punk rock, i rock, elementy ragga, bluesa, hip-hopu oraz multum innych gatunków. Na koncertówce "Live At Home 73'01" przeczytać można:
La musique des ÉJECTÉS, subtil mélange reggae soul, ska rock, rocksteady hip-hop en fait un groupe unique.    

Na ostatnim albumie, "Dr Rocksteady" z 2012 r., zespół wrócił do jamajszczyzny, oczywiście zagranej po swojemu.




Zespół do tej pory widziałem tylko raz, w 2009 r. na festiwalu Winter Reggae, który odbył się w chorzowskiej hali Kapelusz. Podobnie, jak przy Yellow Umbrella, odwołam się do moich ówczesnych odczuć:
wcześniej nie słyszałem żadnego utworu i nie zachęcili mnie do przesłuchania. Zagrali kilka szlagierów, np. "Monkey Man", "Jimmy Jazz", "Bad Boys" czy "Skinhead Girl", ale ogólnie jakieś dziwne to było.

Po kilku latach jednak przesłuchałem kilka albumów Ejectes, ot tak z ciekawości, nie nastawiając się na jakąś specjalną muzyczną ucztę dla uszu. Są zespoły, które nagrywają bardzo dobre płyty, ale niezbyt dobrze wypadają na żywo, są też takie, które na koncertach wypadają świetnie, za to ich studyjne nagrania - delikatnie mówiąc - nie porywają. Francuzów umieściłbym gdzieś pomiędzy tymi dwiema grupami. Koncerty grają dobre, ale - mimo całej energii, zgrania ze sobą członków zespołu, obycia ze sceną - nie chwytają za serce. Płyt natomiast słucha się dobrze, aczkolwiek jest mnóstwo zespołów, które grają ciekawiej. 



Wrócę jednak do koncertu w Rajzefiber. Katowickiego klubu, usytuowanego w centrum miasta, niemalże vis-à-vis Galerii Katowickiej, którego ambicją jest rozwiązanie weekendowych problemów jakże licznej nieco starszej "młodzieży", która nierzadko staje przed dylematem "gdzie by tu iść w tych Katowicach". W Rajzefiber byłem pierwszy raz, więc nie wiem, czy rzeczywiście chadza tam ta starsza młodzież, wiem jednak, że wystrój (podobno to dzieło człowieka odpowiedzialnego także za nowy wystrój chorzowskiego Zanzibaru) i klimat zachęcają do kolejnych odwiedzin. 

Gdy wszedłem na piętro (klub znajduje się w kamienicy, prowizoryczna szatnia jest przy wejściu do budynku) w głównej sali, nazwijmy ją koncertową, było już sporo ludzi. Jednak, poza kilkoma wyjątkami, nie są to bywalcy ska gigów. Większość, takie przynajmniej mam wrażenie, była związana w jakiś sposób z katowickim oddziałem Alliance Française, który był (współ)organizatorem koncertu. AF jest także odpowiedzialny za występy Ejectes w Lublinie i Toruniu (Warszawy i Gdyni nie jestem pewien). Część tych ludzi (wyelegantowana, a jakże) siedziała sobie przy stolikach popijając wino - idę o zakład, że w życiu nie słyszała o Ejectes. Od razu przypomniał mi się koncert New York Ska-Jazz Ensemble na Róże Jazz Festival w Zielonej Górze (swoją drogą, wczoraj przeglądałem zdjęcia z tego pierwszorzędnego wyjazdu).

Ejectes, tym razem w czteroosobowym składzie, zaczęli ok. 20:15. Na pierwszy ogień poszło "Raggacronyme" i "Jalmince", później m.in. "Dr Rocksteady", "Les Ramones & les Heptones", "Jamaïcan Stylee" i "Punk rocker". Nie zabrakło coverów, oprócz "Monkey Man" The Maytals, publiczność usłyszała także "Les Copains d'abord" Georgesa Brassensa, "Skinhead Girl" Symaripa i "Rudy, A Message to You" Dandy'ego Livingstone'a. Poniżej cała setlista, aczkolwiek, kolejność raczej nie była dokładnie taka sama, a jakich dokładnie dokonano zmian, to już wie chyba tylko Steff Tej. 


Z klubu wychodziłem ok. 21:15 (wiadomo, arbeit macht frei), akurat zespół grał "Rudy'ego". Początkowo naprawdę ciężko było ten utwór rozpoznać, nawet gdy słyszało się go setki razy w różnych wykonaniach. Być może to zasługa harmonijki ustnej (a właściwie harmonijek, bo Steff miał ich kilka), nader często używanej przez lidera grupy. Fanem harmonijki (podobnie, jak melodyki używanej przez Brylewskiego) w reggae czy ska nie jestem, jednak w przypadku Ejectes dobrze brzmiała z resztą instrumentów. Nadawała utworom nietypowego charakteru, jeśli była używana także w nagraniach studyjnych, to nie zwróciłem na to ani razu uwagi.  

Prawie 10 lat temu na tzw. deplach (pamięta ktoś jeszcze tamte czasy?) ludzie po powrocie z koncertu Ejectes pisali, że spodziewali się reggae lub ragga, a dostali ska-punk. Ja w zeszłym tygodniu nastawiałem się na ska (albo coś skapodobnego), a dostałem... rocka. Tak jest, rocka - z elementami reggae i ska. Skankowe utwory (a zwłaszcza "Monkey Man" Tootsa), i to nawet z harmonijką, były naprawdę dobre, ale całość... Mnie się to nie podobało, nie tego się spodziewałem. Do tańca to nie zachęciło, ewentualnie do delikatnego poruszania nogą. 

Zapewne w innym towarzystwie ("z klimatu" - tak to określmy) atmosfera byłaby inna. Mimo wszystko, pewnie za kilka lat znowu pójdę na koncert Ejectes, chociażby po to, by pomarudzić.  

Z zaufanego źródła wiem, że koncert skończył się przed 23. Ok. 22 zespół zrobił sobie przerwę na zwilżenie gardeł, by potem znowu zagrać, a nawet bisować.    



Zdjęcia autorstwa Przemysława Grzesiaka. Dostępne także TUTAJ.



























Relację można przeczytać także na

wtorek, 12 listopada 2013

9.11.2013 - Yellow Umbrella - Tychy

Do Polski nie przyjeżdża zbyt wiele zespołów grających ska, a jeśli już zdarzy im się zahaczyć o nasz kraj przy okazji europejskich tras, to rzadko wracają (mniejsza o powody, bo nie o tym tekst). Z zespołów z odleglejszych stron dość regularnie nasz kraj odwiedzał zespół The Toasters, a właściwie "Bucket" Hingley z towarzyszącymi muzykami (skład nie raz i nie dwa był odświeżany). Z bliższych rejonów Polskę często odwiedza niemiecki zespół Yellow Umbrella.


Yellow Umbrella (przez polskich fanów zespół określany jest po prostu mianem Parasolki) pochodzi z Drezna, powstał w 1994 r. Na przestrzeni lat skład zmieniał się kilka razy, jednak frontmanem zawsze był grający na klawiszach wokalista Jens Strohschnieder. Oprócz niego obecnie w Yellow Umbrella grają Harald P. Bohner (gitara, chórki), Gero Dumrath (perkusja, chórki), Jürgen Kalkschies (bas), Bernard Lanis (saksofon tenorowy i sopranowy), Jan Kalb (saksofon altowy, trąbka) oraz Thomas Hellmich (puzon).


Sentyment Parasolek do Polski potwierdzają nie tylko liczne koncerty (grali m.in. w Warszawie, Bielawie, Sosnowcu, Krakowie, Wrocławiu i Tychach), ale też płyty "Little Planet" i "A Thousand Faces", których współwydawcą była polska Agencja Koncertowo-Wydawniczą Karrot Kommando. Dodajmy do tego featuringi Vavamuffin i Rastucha z Paprika Korps na "Same Same - But Different", znalezienie się piosenki YU na kompilacji "Złota Karrota" wspomnianego Karrot Kommando oraz teledysk do "Oh Girl (Boooo's Song)" autorstwa Łukasza Rusinka.




Można więc założyć, że członkowie Yellow Umbrella lubią Polskę, co podobno potwierdzają w wywiadach. A polscy słuchacze lubią muzykę Yellow Umbrella. Dało się to zobaczyć w trakcie najnowszej trasy zespołu, w czasie której zawitali do Wrocławia i Tychów (koncert w Krakowie niestety musiał zostać odwołany).



W sobotni wieczór Parasolki po raz trzeci odwiedzili tyski Kloster Pub. Wcześniej grali w nim 4 kwietnia 2009 r. oraz w 2002 r. Miałem przyjemność być na koncercie przed czterema laty, wtedy też byłem po raz pierwszy na ich klubowym koncercie (festiwalowego open aira nie liczyłem). Po powrocie z Tychów napisałem na forum rudemaker.pl:

To był mój pierwszy koncert Parasolek, ale na pewno nie ostatni, bo zagrali świetnie.

Tak się złożyło, że na ten następny koncert przyszło mi czekać nieco ponad 4,5 roku. Zespół, z dyskografią bogatszą o kilka krążków, wciąż prezentuje się wyśmienicie. Wciąż daje długie, solidne i - przede wszystkim - zróżnicowane stylistycznie koncerty, bo ska i reggae (którego miejscami było trochę za dużo) to nie wszystko. Zespół do jamajszczyzny dodaje rytmy rodem z Bałkanów (przez chwilę - za sprawą fragmentu podobnego do tej piosenki - czułem się, jak na koncercie Emira Kusturicy) czy rytmy, których nie powstydziłby się festiwal Warszawa Singera lub Szalom na Szerokiej. Jednym zdaniem: energetyczna, wybuchowa mieszanka kulturowa! I te solówki na klawiszach! Bez wątpienia godne Rogera Rivasa, o tak.    

Na sobotnim koncercie Parasolki zagrały co nieco bodajże z każdej płyty, koncentrując się na dwóch ostatnich albumach (mniej więcej 1/3 setlisty pochodziła własnie z "A Thousand Faces" i "Little Planet"). Ja jednak czekałem na stare hity, ot choćby "Waitin' In Cairo", "Josephine" czy "Big Promises". Tego ostatniego, niestety, się nie doczekałem. A szkoda, bo to od niego - jeśli mnie pamięć nie myli -zaczęła się moja przygoda z Yellow Umbrella. Ciekawscy mogą poniżej zobaczyć całą sobotnią setlistę.


Yellow Umbrella Setlist Kloster Pub, Tychy, Poland 2013   

W 2009 r. napisałem:
Jeśli chodzi o Kloster Pub to mile się zaskoczyłem. Całkiem przyjemny klub, Warka lana po 5,50 zł. Co prawda scena/parkiet mogłyby być większe, ale i tak źle nie było. 
Trochę zdziwił mnie widok ludzi siedzących przy stolikach, wyglądali jakby przyszli po prostu do knajpy i średnio ich obchodziło, że jest jakiś koncert. Potem się rozkręcili, zwłaszcza pewna (chyba) matka z córką. Publika, która przyszła na koncert, zdecydowanie młodsza niż ta "stolikowa", potrafiła się zachować (czyt. nie pogowała). No może poza dwiema lub trzema osobami.
W sobotę przeżyłem niemalże déjà vu, bo było toczka w toczkę, jak 4 lata temu, to znaczy "stolikowe" towarzystwo w średnim wieku po lewej stronie (gdybym był hazardzistą to założyłbym się, że przynajmniej jego część była także wtedy na koncercie), na parkiecie ludzie w wieku niestolikowym, tańczący i bawiący się, jak Pan Bóg przykazał. Nawet cena piwa przy barze się nie zmieniła.    

Trochę rozbawił mnie tekst barmanki do - zdaje się - stałego bywalca klubu:

A ty znasz ten zespół, co gra?


Dżentelmen ów zespołu nie znał, co tym bardziej należy pochwalić, wszak niewiele już jest osób, które przyjdą (i zapłacą za wstęp) na koncert ska nawet nie znając grającego zespołu.

Jeszcze à propos tekstów barmanek:
niedługo piwo się skończy, więc lepiej weź na zapas
rzekła do któregoś z kolejkowiczów jedna z nich. Dobry marketing, jak wiadomo, jest podstawą sukcesu. 

Do tej pory nie namierzyłem żadnych zdjęć i filmików z sobotniego gigu, więc na pocieszenie filmiki z 2009 r. 







Tychy reklamują się hasłem "Dobre Miejsce". Potwierdzam, jest to dobre miejsce, także na koncerty ska.

Relację można przeczytać także na



AKTUALIZACJA - 13.11.2013
Poniżej zdjęcia autorstwa Przemysława Grzesiaka. Można je także obejrzeć TUTAJ. Dzięki!