Festiwal zaczął się w piątek 6 lipca, ja pojechałem tylko na
drugi dzień. Moja podróż do Płocka rozpoczęła się chwilę przed północą, w sobotę po godzinie 4
wylądowałem w Warszawie, gdzie po małych perypetiach wsiadłem do busika
jadącego w kierunku Płocka. Ok. 9 lub 10 byłem na miejscu.
Po dotarciu do dawnej stolicy Polski (za czasów Władysława I Hermana i Bolesława Krzywoustego), od razu – absolutnie na tzw. czuja – poszedłem w kierunku
nadwiślańskiej plaży . Po drodze niezbyt dobre wrażenie zrobiła na mnie ulica
Bielska. Zdaje się, że to płocka „zakazana” okolica – roiło się na niej od
pijanych sztajmów. Na szczęście dalej było tylko lepiej. Tutaj uwaga do
organizatorów: przy następnej edycji warto porozwieszać w mieście
plakaty lub tablice pozwalające przyjezdnym na łatwe dotarcie do miejsca festiwalu.
Inną opcją są też wolontariusze kierujący festiwalowiczów w odpowiednie
miejsce. Wszak nie każdy musi mieć z dotarciem tyle szczęścia, co ja. Tak, wiem,
że zawsze można zapytać o drogę tubylca, no ale chodzi o to, "by żyło się lepiej",
czyż nie?
W końcu dotarłem w okolice miejsca, gdzie zlokalizowano
festiwal i naprawdę byłem pod wrażeniem. Widok z góry zapierał dech. Scena na
nadwiślańskiej plaży, dosłownie kilka metrów od rzeki. Po kilkunastu minutach (te schody potrafiły zmęczyć) byłem już na terenie, po szybkim rozejrzeniu się, gdzie co jest, trzeba było
zadecydować co robić, bowiem do pierwszego koncertu zostało jeszcze prawie 5
godzin.
Nieco czasu minęło mi na szybkim rozejrzeniu się po centrum Płocka oraz pokazie starych motocykli i samochodów (w ramach III Płockiego Rajdu Motocykli Zabytkowych) na pobliskim starym rynku. Można było zobaczyć Junaki,
BMW i inne cuda techniki lat minionych.
fot. Dariusz Bógdał, www.fotoznieba.pl |
fot. Dariusz Bógdał, www.fotoznieba.pl |
W końcu jednak nadeszła oczekiwana godzina. Festiwal, jak na polskie realia, wystartował punktualnie. Konferansjerem był Marcin Matuszewski aka Duże Pe, raper związany z Masalą i Cinq G, dawniej m.in. z Bandą Tre. Na otwarcie powiedział, że „największą gwiazdą Reggaelandu będzie Gentleman z bogatym zestawem gości”. Cóż, słowa te, niestety, okazały się prorocze.
Jako pierwszy na reggaelandową scenę wszedł opolski BONGOSTAN, zaczął grać o 15:24. Muszę przyznać, że
wcześniej nie znałem ich muzyki. Czasem tylko o uszy obijała mi się ta nazwa. W styczniu tego roku zespół wydał swój debiutancki album pt. "Rasta Kasta". Bongostan to kapela z damsko-męskim wokalem oraz sekcją dętą (saksofon + trąbka). Sekcja jednak, na mój gust, nie wykorzystuje swojego potencjału. Według mnie Bongostan , który mówi, że „gra
zróżnicowanie”, sam strzela sobie w stopę. Wygląda to tak jakby sam nie
wiedział, w którą stronę pójść. Zaprezentowali i raggamuffin, i trochę rocka, a
nawet ska (i to raczej pośledniego sortu). Nie obyło się też bez marlejowego
„łojojojo”. Na szczęście nie była to taka dawka, jak na koncertach Maleo Reggae
Rockers. Krótko pisząc - Bongostan to dobry zespół na rozgrzewkę. Ciekaw
jestem, jak sobie radzą w studio. Skończyli grać o 16:15 ( + bis do 16:20).
Następni na scenę weszli reprezentanci śląskiego Ustronia, CHVAŚCIU wraz z SILESIAN SOUND, tym razem w eksperymentalnym składzie. Zaczęli, z zegarkiem w ręku, o 16:43 (a skończyli o 17:45). Widziałem ich w zeszłym roku w Czeladzi na minifestiwalu Regeneracja. Zarówno wtedy, jak i teraz w Płocku szału nie było. Ze moją znajomością ich muzyki było lepiej niż w przypadku Bongostanu. Znałem aż jeden utwór Silesian Sound - "Będzie dobrze" (na riddimie Money Bag) z wydanej w 2006 r. składanki "Polski ogień", notabene jeden z najsłabszych na płycie.
Po Chvaściu i jego zespole scenę, z małym poślizgiem, ok. 18:26, zajął kolejny reprezentant Śląska, tym razem Górnego.
Tabu z Wodzisławia Śląskiego. Zespół, który widziałem już nie raz. Pierwszy raz bodaj na Winter Reggae w 2006 r., odbywającym się jeszcze w Gliwicach, a ostatnio chociażby na współorganizowanym przez nich festiwalu "Najcieplejsze miejsce na ziemi". Ci ludzie nie zagrali chyba jeszcze słabego koncertu, a przynajmniej ja na takowym nie byłem. Coraz liczniejsza publiczność, gęstniejąca z koncertu na koncert w tempie wykładniczym, usłyszała zarówno stare piosenki (np. "Dziękuję Ci Jah" czy "Salut"), jak i te z nadchodzącego albumu "Endorfina" (w sklepach od 8 sierpnia). Spora część wzięła sobie do serca słowa wokalisty - "musicie skakać ile macie sił w nogach, jak Adam Małysz". Skończyli grać ok. 19:23.
Jeszcze w trakcie trwania koncertu zaczęło coraz mocniej wiać, a w oddali, na przeciwnym brzegu Wisły, widać już było trzaskające pioruny. Pozostało jak najszybciej, jeszcze zanim zacznie padać, udać się do namiotu soundsystemowego, gdzie akurat scenę okupowali Pablo27, Junior Stress i Drivah, czyli Dancehall Masak-RAH. Na szczęście namiot był sporych rozmiarów, bo dość szybko na zewnątrz rozpętała się burzowa masak-RAH. Nieomalże armageddon, jak dało się słyszeć tu i ówdzie.
Dancehallowcy nic jednak sobie z pogody nie robili. Do czasu. Chwilę przed północą wysiadł prąd. Artyści ze sceny próbowali coś mówić do zebranej publiczności, ale nie dało się go przekrzyczeć. Wrzało jak w ulu. Po przymusowej przerwie wznowiono soundsystemy. A informacji o koncertach na scenie głównej wciąż nie było.
fot. Tomasz Miecznik, www.facebook.com/portalplock |
Jak się później okazało, Gentleman przerwał koncert, burza zalała scenę główną, a St. Petersburg Ska-Jazz Review oraz dubowa Zebra ostatecznie nie zagrały
Moim największym zarzutem w stosunku do organizatorów nie jest, jak niektórzy mogliby przypuszczać, odwołanie koncertu Zebry i St. Petersburg Ska-Jazz Review, mimo że jechałem tylko na te dwa zespoły. Jadąc na plenerowy festiwal trzeba się liczyć z tym, że pogoda pokrzyżuje plany. Mam do organizatorów żal (chociaż to zbyt dosadne słowo) z powodu braku informacji. Nikt nie kazał im biegać w czasie burzy i przez megafon wykrzykiwać "ogłoszenia do narodu". Wystarczyło, już po włączeniu prądu w namiocie SS, wyjść na scenę i powiedzieć, jak jest - że burza uszkodziła scenę główną i nie da się - mimo wcześniejszej informacji na festiwalowym facebooku - przenieść koncertu na mała scenę w namiocie soundsystemowym. Bo właśnie w okolicy głównego namiotu oraz sceny Ictus Sound krążyli ludzie czekający na odwołane koncerty. Niektórzy, tak jak ja, prawie do 5 rano. Niestety, zabrakło jakiejkolwiek informacji, bo za takową nie można uznać wpisu na facebooku. Tylko tyle i aż tyle.
Już na sam koniec kilka słów odnośnie soundsystemów na festiwalu Reggaeland. Niestety, nie trafiłem na nic, co by mnie porwało. Najlepiej zaprezentowała się Dancehall Masak-RAH, ale to tylko dlatego, że robią szoł, bo za dancehallem nie przepadam. Pablo27 i pozostali mają świetny kontakt z publicznością. Potrafią rozkręcić imprezę. Gorzej było z innymi soundsystemami, które właściwie ograniczały się tylko do puszczania muzyki (a czasem selekcja naprawdę trafiała w mój gust), a chyba nie o to w tym wszystkim chodzi. Niektórzy wchodząc na scenę nie raczyli nawet powiedzieć, jak się nazywali. Zawiodłem się także na scenie Ictus Sound, świętujących na Reggaelandzie swoje 5-te urodziny. Co przychodziłem, to albo jacyś "nawijający" hip-hopowcy, albo dźwięki dalekie od roots music.
Zawiodłem się także na artystach, zapowiadanych jako gwiazdy dużego formatu, czyli J Boog, Skarra Mucci i Chris Martin. Co prawda na małej scenie dali z siebie więcej, niż asystując Gentlemanowi na głównej, to
Naprawdę ciężko było mi się zebrać do napisania tej relacji.
Bo to tak jakbym poszedł do kina na film i obejrzał tylko reklamy, a
recenzowanie li tylko preludium do łatwych zadań nie należy. Była to moja pierwsza wizyta w Płocku i w przyszłym roku, mimo wszystko, najprawdopodobniej się powtórzy.
W relacji, oprócz materiałów organizatorów, wykorzystałem zdjęcia autorstwa Dariusza Bógdała (www.fotoznieba.pl), Tomasza Miecznika (www.portalplock.pl) oraz Piotra Terebińskiego. Zajrzyjcie na reggaelandową GALERIĘ tego ostatniego, polubcie też jego STRONĘ na facebooku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz