Uprzedzam, że tekst ten nie będzie żadną recenzją. Ot, kilka luźnych uwag na temat książki o Michale Urbaniaku. Książki, którą wczoraj skończyłem czytać. Jest tak dobra, że trzeba o niej co nieco napisać, a że jest o muzyku i muzyce to jak najbardziej wstrzela się w tematykę bloga (początkowo miały być tylko relacje z gigów, ale później doszły też recenzje płyt, podcasty i zin).
"Ja, Urbanator" to jedna z tych książek, do których będę wracał pewnie jeszcze niejeden raz. Napisana z niesamowitym poczuciem humoru, często bardzo dosadnym (ba! nawet wulgarnym językiem), nie szczędząca szczegółów z życia artysty, także tych o których chciałoby się zapomnieć. Życia - o czym trzeba wspomnieć - od najmłodszych lat zakrapianym wódką, która po latach odbiła się na zdrowiu jazzmana. Z książki tej dowiecie się jakich artystów odkrył Urbaniak, których instrumentów używał jako pierwszy, gdzie i z kim grał, kogo kochał i jaki miało to wpływ na jego twórczość.
Wychowali go szwaczka z tkaczem w Łodzi. Co sobotę na huczne przyjęcia zapraszali badylarzy, partyjniaków i artystów, którzy lubili otrzeć się o bogactwo. Kiedy matka wybudowała w ogrodzie basen, sąsiedzi z wściekłości rzucali w dom kamieniami i butelkami z benzyną.
Jako sześciolatek rozpieszczany był bardziej niż dzieci królewskie. Służąca miała rozkaz odwieźć go codziennie do szkoły taksówką. Nic nie liczyło się poza skrzypcami.
Jazzowego potwora obudził w nim Louis Armstrong, śpiewając i grając na trąbce „Mack The Knife”, którego usłyszał w radiu na falach krótkich w Głosie Ameryki.
Zaciągnął matkę do komisu po – drogi jak samochód - saksofon. I odtąd chodził z nim ciągle na próby zespołów, które tworzyły się i rozpadały z dnia na dzień. Grywał na jamach, podłapywał chałtury. Zanim skończył czternaście lat, pił i palił jak stary.
Książka ta to nie tylko opis barwnego życia Michała Urbaniaka, to przede wszystkim kawałek historii muzyki, i nie tylko jazzowej, ale ogólnie rozrywkowej. Jeśli nie jesteś fanem jazzu, a nazwisko Urbaniak kojarzy ci się tylko z jedynym Polakiem, który grał z Milesem Davisem lub z filmem "Mój rower" Piotra Trzaskalskiego... to i tak znajdziesz tu coś dla siebie.
Słusznie napisała Maria Czubaszek (nie przypuszczałem, że kiedykolwiek zgodzę się ze słowami tej osoby):
Gdybym była profesjonalną recenzentką, i musiała do czegoś się przyczepić, to jedynie do tego, że nie można się od niej oderwać.
Poniżej kawałek O.S.T.R.-a (jak mówi Urbaniak - jednego z najlepiej swingujących muzyków w naszym kraju) z gościnnym udziałem Urbanatora i jego córki Miki.
Na początku miesiąca napisałem tekst na temat Tone2Tone, warto wkleić go (z małymi modyfikacjami) także na bloga.
Tone2Tone to nowy gracz na polskim rynku, niewielkim rynku organizatorów koncertów ska. Tone2Tone to grupa pasjonatów związanych ze ska nie od dziś, których nazwiska powinniście kojarzyć chociażby z tekstów publikowanych na RudeMaker.pl.
W skład tej grupy wchodzą: Sebastian "Stecyk" Steć (fundament zagłębiowskiej sceny, aktualnie grający w Ziggie Piggie oraz w projekcie STC Tabako), Krzysztof Gajewski (producent i reżyser filmu dokumentalnego Ska Delight), Victor Quero (pochodzący z Wenezueli basista grający obecnie w Ziggie Piggie, obecnie współpracujący przy kręceniu Ska Delight), Jacek Staroń (wokalista Las Melinas), Irek Saktura (selektor Hot Shot Sound, właściciel firmy odzieżowej Hot Shot Wear) oraz Ania Skotarek, wspólnie z Irkiem organizująca w Łodzi koncerty i imprezy ska. Warto także wspomnieć o ich niemieckich przyjaciołach oraz wenezuelskich kontaktach Victora, a także znajomościom wyrobionych dzięki kręceniu Ska Delight.
Dla większości wymienionych osób organizacja koncertów to nie pierwszyzna, co jednak skłoniło ich do skrzyknięcia się i działania pod szyldem Tone2Tone? Na to pytanie odpowiedział Krzysztof Gajewski:
- (...)do organizacji skłoniły nas chyba podróże i wrażenia z zagranicy. Patrząc na to, co dzieje się u sąsiadów i na świecie, aż żal było wracać do Polski ze świadomością tej biedy. Nabraliśmy też wielu kontaktów, słabo by było tego nie wykorzystać, nawet bez żadnego zarobku, po prostu przez chęć podzielenia się z ludźmi fajnymi wrażeniami. Faktem jest też to - dodaje twórca Ska Delight - że bardzo wiele zespołów pytało przy okazji kręcenia filmu o Polskę i często mówili, że bardzo by chcieli tu zagrać, więc łącząc siły uznaliśmy, że przecież to nie może być takie trudne zrobić koncerty, zwłaszcza gdy zespoły są na trasach gdzieś blisko Polski.
Tone2Tone przyświeca też pewna misja (oprócz upowszechnienia muzyki karaibskiej, rzecz jasna):
myślę też, że jest teraz dobry czas, żeby budować nową ska publikę. Jak patrzę na Niemcy czy Wenezuelę to widzę brak wyrobionej publiczności w Polsce, tam każdy wie, co to jest ska - kończy Krzysztof.
Pierwszym koncertem organizowanym przez Tone2Tone jest sosnowiecki Open Ska Festival, na którym zagra Big Mandrake z Wenezueli oraz Ziggie Piggie. W planach są już kolejne, m.in. australijskiego The Resignators. Dlaczego Sosnowiec? Odpowiedź jest bardzo prosta, wszak to miasto nie bez przyczyny nazywane było/jest polską stolicą ska czy też polskim Kingston. To własnie stąd wyszła polska pierwsza fala! Po Sosnowcu przyjdzie pora na inne miasta - Warszawę, Łódź, Zieloną Górę, a potem... Potem to już cały kraj, czego im (sobie, jako fanom ska, zresztą też) szczerze życzymy. Warto także wspomnieć, że Tone2Tone w swoim kręgu zainteresowań, oprócz tradycyjnego ska, ma również ska-jazz, ska-punk, rocksteady oraz skinhead reggae. Miło mi także donieść, że serwis RudeMaker.pl jest partnerem Tone2Tone!
Poniżej plakaty na 4 najbliższe koncerty organizowane lub współorganizowane przez Tone2Tone.
Są już też pierwsze informacje na temat następnej kapeli, która zagra w Polsce. I to naprawdę zacna kapela!
Czasem człowiek wychodzi pospacerować po Parku Śląskim (dawniej Wojewódzkim Parku Kultury i Wypoczynku), i to nawet nie myśląc akurat o żadnym koncercie, a tu niespodzianka - zza drzew dobiegają miłe dla ucha dźwięki, dźwięki dęciaków, rzecz jasna. Cóż zrobić, trzeba było pójść i zobaczyć, co zacz.
Okazało się, że muzyka dobiega z parkowego Rosarium. Akurat odbywał się tam drugi z koncertów Muzycznego Bukietu Róż, cyklu niedzielnych wakacyjnych koncertów, który zainaugurowano 30 czerwca. Mimo iż nie byłem na całym koncercie, postanowiłem napisać o nim kilka słów (a co! nikt mi nie zabroni).
W niedzielne, prawdziwie letnie, popołudnie, na scenie rozłożonej w chorzowskim ogrodzie różanym (największym w Polsce i jednym z największych w Europie), występowali uczniowie katowickiego Zespołu Państwowych Szkół Muzycznych (obchodzącego w zeszłym roku swoje 75-lecie), a konkretnie Państwowej Ogólnokształcącej Szkoły Muzycznej II stopnia im. Karola Szymanowskiego. Co ważne, skupiono się zwłaszcza na instrumentach dętych, zarówno drewnianych (fagot, klarnet), jak i blaszanych.
Zaprezentowano różny repertuar, i barokowy, i ten bliższy naszym czasom. Z tego nieco współcześniejszego, m.in. "Sonatinę na klarnet i fortepian" skomponowaną w 1936 r. przez Antoniego Szałowskiego. Z tego już całkiem współczesnego uczniowie katowickiego Muzyka zagrali muzykę filmową, i tę zagraniczną, i polską. Na pierwszy ogień poszedł utwór z "Gwiezdnych Wojen" (a dokładnie z filmu "Star Wars, Episode IV: A New Hope") skomponowany, podobnie jak i cały soundtrack, przez Johna Williamsa. Nie był to jednak najbardziej znany - główny - motyw, a "Cantina Band".
Następnie przyszła kolej na temat z niezbyt już kojarzonego przez młodsze pokolenia programu, w którym główne role grały takie postaci, jak Kermit Żaba, Panna Piggy, Szwedzki kucharz, Gonzo czy stetryczali Statler i Waldorf. Tak jest, chodzi o "Muppet Show", brytyjsko-amerykański program telewizyjny emitowany w latach 1976-1981. Swoją drogą, pamiętacie w jakich latach program ten emitowała TVP?
Było i też coś dla fanów duńskiej serii "Olsen-banden", filmów o perypetiach Kjelda Jensena, Benny'ego Frandsena i oczywiście Egona Olsena, przywódcy gangu - temat skomponowany przez duńskiego pianistę i kompozytora Benta Fabriciusa-Bjerre (bardziej znanego jako Bent Fabric). Od premiery pierwszego filmu minęło już prawie 45 lat!
Nie mogło także zabraknąć akcentu z naszego kraju - polskiego Robin Hooda spod samiuśkich Tater, czyli Janosika. Co prawda konferansjer początkowo nie powiedział wprost o jaki film chodzi, jednak po jednej tylko podpowiedzi ("Tatry"), wszyscy wiedzieli już, co będzie grane. No może prawie wszyscy, bo z tyłu można było usłyszeć, jak ktoś mówi... "Czarne chmury". Po chwili zrobiono szybki konkurs, rzecz można, że seksistowski, bo tylko dla kobiet, w którym nagrodą była... możliwość zagrania na puzonie.
Autorem janosikowej muzyki jest jeden z pionierów powojennego jazzu w Polsce - Jerzy "Duduś" Matuszkiewicz, jazzowy saksofonista, który skomponował także muzykę do takich filmów, jak "Poszukiwany, poszukiwana" i "Jak rozpętałem drugą wojnę światową" czy seriali "Czterdziestolatek" i "Wojna domowa".
Polscy fani ska "Janosika" mogą kojarzyć z wykonania Las Melinas (utwór ten znalazł się na debiutanckim albumie grupy zatytułowanym "The Best of 2008-2011") oraz - to już wcześniejsze czasy - nieodżałowanego sosnowieckiego ska-jazzowego Black Gangu.
W dwóch ostatnich utworach męski kwintet (2 puzony + 2 trąbki) został wzbogacony o niewiastę grająca na puzonie. Potrafi dziewczyna zadąć!
Może i uczniowie katowickiej szkoły muzycznej są dobrzy (i bardzo dobrzy) technicznie - piję tutaj zwłaszcza do grających na drewnianych dęciakach - jednak jeszcze czegoś im brakuje, żeby można było odczuć prawdziwy groove. Chyba idealnie pasuje tu anegdotka, którą przytacza Louis Armstrong w swojej autobiografii "Moje życie w Nowym Orleanie" (wydanej w naszym kraju w 1974 r. przez Polskie Wydawnictwo Muzyczne i wznowionej 14 lat później). Książka jest już właściwie niedostępna, więc pozwolę sobie przytoczyć obszerny fragment tekstu Satchmo:
Muzycy czytający nuty, tak jak ci z zespołu Robechaux, uważali, że my, zespół Kida Ory, jesteśmy dobrzy, ale tylko razem. Pewnego razu ci mądrale mieli jakieś granie na pogrzebie, ale większość z nich była w dzień zajęta. Zaangażowali więc kilku chłopców z zespołu Kida Ory, w tym także i mnie. W dniu pogrzebu muzycy zebrali się w sali, skąd miał wyruszyć pochód do domu zmarłego. Kid Ory i ja zauważyliśmy, że ci zarozumialcy wyraźnie patrzą na nas z góry. Prawdopodobnie nie wydawaliśmy się im wystarczająco dobrzy, aby grać ich marsze.
Trąciłem Kida łokciem, pytając wzrokiem, czy to zauważył. On skinął potakująco głową.
Doszliśmy do domu zmarłego, grając marsze w średnim tempie. Graliśmy z nut, które nam dali, i to o wiele swobodniej od nich. Tamci jednak dalej się do nas nie odzywali.
Wyniesiono trumnę z domu i ruszyliśmy w stronę cmentarza, grając wolne marsze żałobne. Na cmentarzu, gdy ciało złożono już do grobu i przebrzmiało tremolo werbla, orkiestra zaczęła grać marsza ragtime'owego, który wymagał swingowania. Ci starzy ramole zupełnie nie mogli sobie z tym poradzić. Wtedy my, chłopcy Kida Ory, przejęliśmy prowadzenie utworu i doprowadziliśmy go zwycięsko do końca.
Jak by nie było, mieliśmy to najlepsze ze wszystkich doświadczeń - swingowanie całym zespołem! Trzeba było słyszeć, jak to brzmiało!
"Second line" - ci obszarpani faceci chodzący na parady i pogrzeby, aby posłuchać muzyki, byli tak zachwyceni naszym graniem, że zmusili nas do bisowania. Coś takiego nieczęsto się zdarza na ulicznych paradach.
Wkroczyliśmy do sali, swingując ostatni numer "Panama". Pamiętałem, jak Joe Oliver grał ostatni chorus w górnym rejestrze, więc wziąłem górę i sięgnąłem tamtych tonów. Wtedy tłum oszalał.
Po takim zakończeniu ci z początku tak nadęci muzycy od razu zmienili swój stosunek do nas. Poklepywali nas po plecach i nie odstępowali ani na krok. Później angażowali nas jeszcze wiele razy. Nic dziwnego, udowodniliśmy im przecież, że czytania nut może nauczyć się każdy muzyk, ale nie wszyscy potrafią swingować. To była dla nich dobra nauczka.
Oczywiście nie imputuję uczniom Muzyka cech, którymi "odznaczali się" muzycy z zespołu Johna Robichaux, o nie! Mają jeszcze przed sobą sporo czasu, by nabrać doświadczenia i obycia ze sceną, wszak co z tego, że zdobywają pierwsze miejsca na konkursach i festiwalach (chociażby w Piotrkowie Trybunalskim), skoro nie potrafią tak naprawdę porwać tłumu? Do tego trzeba czegoś więcej niż doskonałej techniki grania i znajomości nut. Kto wie, może część z występujących w niedzielę w chorzowskim Rosarium, za kilka lat stanie się kolejną Vespą lub Las Melinas. Tego sobie, wam i polskiej scenie życzę.
A skoro już była mowa o Kidzie Ory, to posłuchajcie jego nagrań (wraz z Creole Jazz Bandem) z lat 1922-55. Ta muzyka nigdy się nie zestarzeje!