Gwarki Tarnogórskie to cykliczna impreza organizowana corocznie, od 1957 r., w pierwszej połowie września. W jej ramach urządza się szereg różnych - pozwolę sobie użyć tak modnego w ostatnim czasie słowa - eventów. Oczywiście najwięcej ludzi przyciągają koncerty na Rynku, tych bardzo znanych artystów, jak i tych będących na początku swej kariery. W tym roku największą gwiazdą był Kult. Oprócz zespołu Kazika Staszewskiego postawiono na trochę młodsze pokolenia muzyków: hip-hopowego Abradaba, bluesową Magdę Piskorczyk, neo-bigbitową Anię Rusowicz, poruszającą się między popem i soulem Anię Dąbrowską oraz trudny do zdefiniowania Łąki Łan (sami określają swoją muzykę mianem "łąki funk").
Jadąc do Tarnowskich Gór miałem nadzieję, że nie będzie to taki organizacyjny niewypał, jak zakończone dzień wcześniej Święto Katowic. Do tej pory na Gwarkach byłem bodaj raz, grały wówczas electro punkowe Mass Kotki. Mimo deszczowej pogody dobrze wspominałem tamten koncert, zwłaszcza że ludzi nie było zbyt wiele, co akurat nie dziwi, biorąc pod uwagę rodzaj muzyki wykonywanej przez Siwą, Lady Electrę i Katiuszę.
W tym roku postanowiłem pojechać tylko na KULT, zespół który w tym roku obchodzi swoje 30-lecie. Co prawda fanem takiej muzyki nie jestem i juz raczej nie zostanę, ale chciałem zobaczyć i posłuchać, rzecz jasna, jak wypadają na żywo z puzonistą Jarkiem Ważnym (do tej pory widziałem go tylko z Vespą i powiedzieć, że było świetnie to mało, chociaż - tak z drugiej strony - skuterowy gang nigdy słabego koncertu nie zagrał). Gdy ostatnio byłem na Kulcie, w 2008 r. w Czeladzi, w składzie z instrumentów dętych były tylko trąbka i saksofon.
A co szanowny Kazik Staszewski ze swym zespołem zagrał? Długi (długi, jak na normalną kapelę, bo w przypadku Kultu to norma), przekrojowy 2,5-godzinny set. Kult, w czasie tych trzech dekad, dorobił się 15. albumów, więc mieli z czego wybierać. Według fanatyków tegoż zespołu, będących wielokrotnie na jego koncertach, Kazik i spółka zagrali dziwny koncert. Dziwny, bo pełen starych piosenek.
Koncert na tarnogórskim Rynku rozpoczęto otwierającą debiutancki krążek piosenką "Wspaniała nowina":
A ostatnia wojna jest już wygrana
Nie będziesz padać na kolana Chociaż wiemy kto zwycięży Więc stańmy po stronie zwycięzcy
Później Staszewski skakał z płyty na płytę, zaśpiewał coś i z "Posłuchaj, to do ciebie", i ze "Spokojnie, i "Taty Kazika", "Taty 2", i z ostatniego studyjnego albumu pt. "Hurra!".
Nie mogło zabraknąć takich hitów, jak "Baranek", "Gdy nie ma dzieci", "Arahja" czy "Wódka". Znalazły się także i covery (to już, zdaje się, stały punkt programu), "The Passenger" Iggy'ego Popa i "Zegarmistrz światła" Tadeusza Woźniaka. Utwór Woźniaka wolę jednak w wykonaniu Closterkellera lub - pozostając w kręgach okołokazikowych - Zaciera (parodia pt. "Szewc ciemności").
Z pozamuzycznych rzeczy: Kazik pochwalił się, że po raz kolejny zostanie dziadkiem. Był też apel do rządzących Polską, à propos legalizacji pewnych środków. Podobno były też jakieś oświadczyny, ale to pewnie w momencie, gdy kawałek od Rynku degustowałem Bielską Gruszkową (nie polecam!).
Jak wiadomo, koncert bez bisów jest jak obiad bez zupy (czyli do dupy), więc nie nie można było skończyć grać ot tak sobie. To właśnie na sam koniec Kult zostawił - w moim osobistym rankingu - jeden ze swoich najlepszych kawałków, "Polskę". Do tego "Konsument", "Po co nam wolność" i "Krew Boga".
Poniżej pełna setlista.
Potem uwagę domagającej się kolejnych bisów publiczności, oczywiście nie całej, odwrócono efektownym pokazem fajerwerków. Na filmiku da się zauważyć brak synchronizacji osoby odliczającej i osoby odpowiedzialnej za rozpoczęcie pokazu. Nieistotny szczegół.
W czasie koncertu, jak już wspomniałem na początku, jedną z najistotniejszych części zespołu, był dla mnie puzon. Jak zwykle pomarudzę, że było go za mało, no ale to nie on jest kwintesencją Kultu. Może by tak, panie Ważny, pomyśleć o reaktywacji zespołu deSka? Nie ukrywam, że rad bym był, mogąc usłyszeć go na żywo.
Porównując organizację święta Tarnowskich Gór do urodzin Katowic, już na pierwszy rzut oka widać było różnice. Na plus TG, to nie podlega dyskusji. Mimo iż była ochrona, to nie była nachalna, wejść mógł każdy (no, prawie każdy, bo zapewne z piwem w ręku nie wpuszczali, ale to akurat norma), nie przeszukiwali wszystkich plecaków i toreb. Ludzi, dzięki wolnemu wstępowi (wolny = brak wejściówek i innych pierdół utrudniających ludziom życie), było naprawdę mnóstwo - może nawet zbyt dużo, ale w przypadku takich koncertów lepiej za dużo niż za mało. Wszystko to złożyło się na odpowiednią atmosferę.
Chociaż także i tutaj organizatorzy nie ustrzegli się małych potknięć. Najważniejsze z nich to ilość toalet. Przy tylu ludziach jednak warto pokusić się o większą ilość toi-toiów, niekoniecznie w bocznych uliczkach, do których trzeba się przebijać przez 10 minut. Tak czy siak, Tarnowskie Góry mimo braku katowickiego rozmachu (sceny w trzech różnych miejscach) zdecydowanie wygrywają.
Na koniec ciekawostka skopiowana ze strony Gwarków - obwieszczenia herolda rozpoczynającego obchody Dni Tarnogórskich Gwarków wygłoszony po raz pierwszy 14 września 1957:
Sławetni mężowie...
Sławetni mężowie świebodnego miasta na górach Tarnowskich - Żupnicy, Dziesiątnicy, Olbornicy, Gwarcy, - Szychmistrzowie, Lenszownicy, Płoczkowie, - Rosztarze, - Traitaczniki, insze Robotniki i Pachołki -
I Wy zacne Białogłowy, ruchliwe żaki i roztomiłe pacholęta. - A także Wy szlachetni Hospites ze wszech krańców ziemi rodzimej do naszego miasta przybyli - Słuchajcie co od Rajców Miasta postanowione jest, aby odtąd rok rocznie w naszym sławnym górniczym mieście obchodzone i przestrzegane było:
My Rada Górniczego Wolnego Miasta na Górach Tarnowskich wszem wobec i każdemu z osobna, komu o tym wiedzieć należy - wiadomem czynimy:
Gwoli zachowania dawnych obyczajów - jako też młodym dla nauki a odprowadzenia od rozmaitego wszeteczeństwa - narządzujemy a postanawiamy, że ongiś miastu naszemu wolnemu nadany przywilej z łaski miłościwie wtedy panującego margrabiego Jerzego - ma być dalej podtrzymany i prowadzony: - iżby się tutaj, w wolnym górniczym mieście Górach Tarnowskich - każdego lata, od niedzieli po świętym Idzim przez trzy dni sposobny jarmark odbywał - z kramy i dobrem wszelakiem ludowi potrzebnym, tudzież z uciesznymi krotochwilami i komedyjami - jednak przy porządku i bez gwałtów nijakich, a ktoby w tym nie posłuchał, ma jako winien karany być i do kaźni wzięty.
Kupcom wszelakim, tuziemskim i cudzym, osobliwie z Czech, Moraw, Węgier i dalekiego Orientu przybyłym, w tych dniach prawo i wolność dajemy, składowania w miejscach przez urzędniki nasze wskazanych - ich wszelakiego towaru i swobodnie handlować zezwalamy. Takie jest nasze postanowienie, Urzędnikom naszym do czynienia dane.
Na początku września stolica województwa śląskiego świętowała swoje 147. urodziny. Z tego też powodu w dniach 6-9 września zorganizowano imprezę "Kocham Katowice", a w jej ramach koncerty w trzech różnych miejscach: w Dolinie Trzech Stawów, w podcieniach Centrum Kultury Katowice im. Krystyny Bochenek oraz w budynku Starego Dworca (a później Mega Clubu).
W planach miałem zaliczyć koncert (albo chociaż spory fragment) Kari Amirian, Żywiołaka, a później Armii lub Haydamaków. I co wyszło z tych planów? Prawie nic. Wszystko z powodu INDOLENCJI organizatorów.
Jeszcze na kilka dni przed imprezą zmieniono ostateczny line-up, później zrobiono to 5 września, ale to jeszcze można wybaczyć, bo jeśli ktoś choć trochę interesował się Urodzinami Miasta to znalazł odpowiednia informację (aczkolwiek, mimo wszystko, przydałby się jakiś oficjalny komunikat). Trudno jednak wybaczyć zmianę godzin występów poszczególnych występów, o której można się było dowiedzieć w dzień koncertów (z kartki przy stoisku) odbierając wejściówki.
No właśnie, wejściówki. Jakiś "inteligenty" człowiek wpadł na pomysł, by na darmowe - plenerowe (3 Stawy), pół-plenerowe (Podcienia CKK) i klubowe (Stary Dworzec) - koncerty, zrobić wejściówki. Jakież było moje zdziwienie, gdy po zapytaniu o nie na ul. Mariackiej, okazało się, że JUŻ ICH NIE MA, i to nawet, gdy przyjechało się 1,5 godziny przed zaplanowanym koncertem (w moim przypadku Kari Amiriam). Ciekaw jestem ile ich było. Żeby było "zabawniej" pierwszeństwo wejścia mają osoby z wejściówkami. Reszta to osobniki drugiej kategorii, którzy sobie poczekają, aż inni raczą koncert opuścić.
Skoro nie było wejściówek to trzeba było sprawdzić, jak dużo ochroniarzy obstawia koncert i czy dałoby się obejrzeć koncert niekoniecznie spod sceny, chociażby z jakiejś większej odległości. Koncert Kari został przełożony na 20:30, więc trzeba było z niego zrezygnować na rzecz Żywiołaka. Tutaj kolejne zdziwienie, scena w Podcieniach CKK została ustawiona tyłem do Placu Sejmu Śląskiego, a po obu bokach rozwieszono czarne płachty, no bo przecież nie może być tak, że koncert który organizuje się w ramach obchodów święta miasta, obejrzy ktoś poza garstką osób z wejściówkami. Dodatkowo ochrona pilnowała wejścia, jakby za bilety trzeba było płacić ze 150 zł. A wystarczyło zrobić, tak jak w maju w ramach Dni Województwa Ślaskiego. Wtedy na Placu Sejmu Śląskiego, w podcieniach zabytkowego Sejmu Śląskiego, zagrał m.in. Lamb i Emir Kusturica & The No Smoking Orchestra. Wyglądało to tak:
Skoro nie można było zobaczyć Żywiołaka to trzeba było chociaż usiąść sobie w pobliżu CKK i z piwkiem w ręku posłuchać, co tam ciekawego zaprezentuje zespół. Zespół, o którego muzyce organizator napisał tak:
Ich muzykę nazywa się: heavy-folk albo biometal. Skojarzenia z muzyką heavy-metalową są jak najbardziej na miejscu, bo Żywiołak gra ostro. Ma to swoje uzasadnienie: zespół eksploruje niezagłębione do tej pory przez muzyków folkowych obszary „demonologii ludowej”, a więc słowiańskich wierzeń i mitów. Ludowym przyśpiewkom o południcach i utopcach czy zawodzeniom czarownic towarzyszą dźwięki wyjątkowych instrumentów: liry korbowej, fideli czy barabanu.
Już pierwsze dźwięki płynące zza czarnej kotary, dzielnie pilnowanej przez ochronę, pozwoliły mi stwierdzić, że Żywiołaka koniecznie trzeba kiedyś zobaczyć na koncercie klubowym. Niesamowita energia, śmiejące się czarownice (czarownice to oczywiście dwie wokalistki, Karina Kumorek i Nina Nu), trudna do zdefiniowania muzyka, będąca wypadkową folku, punk rocka, drum'n'bassu i kilku innych gatunków (sam zespół sugeruje określenie "polska muzyka neoludowa”). Już pod koniec koncertu postanowiliśmy spróbowac wejść i ochroniarz łaskawie postanowił nas wpuścić, bo... akurat wyszły 4 osoby. A pod sceną, jakże by inaczej, miejsca na jeszcze przynajmniej 50 osób. Dobrze, że zespół bisował 2 razy, chociaż nie pogniewałbym się gdyby zagrali jeszcze ze 20 minut. Trochę zawiodłem się wyglądem samego zespołu, słysząc ich muzykę oczami wyobraźni widziałem dziwne, odjechane stroje, a tu zwykłe t-shirty, jeansy itd. Dobrze, że muzyka się obroniła.
Podsumowując ostatni dzień urodzin Katowic, nie sposób nie napisać, po raz kolejny, o błędach organizatora lub - jak to określono w jednym z komentarzy - "organizacyjnym failu". Impreza, która z założenia ma być dla wszystkich mieszkańców, także tych którzy akurat przechodzili i chcieliby zobaczyć co się dzieje, okazała się koncertem dla garstki. A wystarczyła odrobina dobrej woli, gdy już nie było wejściówek, w czym problem by wpuścić wszystkich bez nich, wszak - mimo ograniczonego miejsca - chętnych nie było aż tak dużo. Trzeba też wspomnieć o chaosie związanych z godzinami występów, słabą promocją, nie tylko samych koncertów, ale też np. informacji o nieszczęsnych wejściówkach. Zdaniem sporej części publiczności, także przychylam się do tej opinii, jedynym plusem były występy artystów. Oby organizatorzy wyciągnęli wnioski na przyszłość.
O "Siedmiu grzechach głównych urodzin Katowic" można przeczytać np. na MMSilesia.
Garść zdjęć autorstwa Anna Tokarz, więcej w albumie na facebooku Mariacka.eu:
Co by było gdyby... Gdyby mistrzowie z XVI czy XVII wieku zaaranżowali współczesne hity. 2 września na bytomskiej ul. Krawieckiej, w imieniu Bacha, Chopina, Mozarta, efekt takiego mariażu zaprezentował Kwintet Śląskich Kameralistów.
Od ostatniego występu KŚK na ul. Krawieckiej, także w ramach finału Krawiecka Art Pasaż, upłynął rok i 2 dni. Wówczas zagrali "Najpiękniejsze melodie żydowskie", tym razem koncert zatytułowano, tak jak ich debiutancką płytę, „ba...ROCKOWO”.
Zatrzymajmy się chwilę przy - na razie dosyć ubogiej - dyskografii zespołu. W 2009 r. Kwintet Śląskich Kameralistów - dzięki sponsoringowi firmy Macrologic SA - wydał, nakładem warszawskiej firmy fonograficznej Acte Préalable, swoją debiutancka płytę pt. "ba...ROCKOWO". Znalazło się na niej 16 popowych i rockowych hitów (+ 2 bonusy) zaaranżowanych przez Dariusza Zbocha, lidera Kameralistów. Miesiąc temu zespół wyszedł ze studia, gdzie nagrywał płytę z muzyką żydowską. Obecnie szukają sponsora, który sfinansowałby wydanie tej płyty. Na razie można ją kupić na koncertach, w wersji demo na CDr (cena 10 zł). Kameraliście mają też już w planach trzecią płytę - będzie to druga część "ba...ROCKOWO". Na razie jest napisana, ale jeszcze nie nagrana.
Materiał m.in. z tej debiutanckiej płyty zaprezentowano w finałowym koncercie tegorocznej edycji Krawiecka Art Pasaż. Jak, na samym początku, zapowiedział Dariusz Zboch: "zagrają arcydzieła muzyki rockowej i popowej lat 60. i 70.", lat młodości członków, a przynajmniej - najstarszego w zespole - Zbocha. Prawie wszystkie zagrane przez nich utworów znajdują się na liście liście "500 utworów wszech czasów magazynu Rolling Stone" (pełna lista tutaj).
Na dobry początek Kwintet - w składzie Krzysztof Korzeń (kontrabas), Katarzyna Biedrowska (wiolonczela), Jarosław Marzec (altówka), Jakub Łysik (skrzypce wewnętrzne) i Dariusz Zboch (skrzypce zewnętrzne) - zagrał "Tightrope" z repertuaru Electric Light Orchestra. Później przeskoczył do lat 60. i zaprezentował "Can't Help Falling In Love" Króla Rock and Rolla, "Annę Marię" Czerwonych Gitar zagraną w formie lekkiej bossa novy i "Gyöngyhajú lány" (Dziewczyna o perłowych włosach) węgierskiej Omegi - jedynego zespołu zza "żelaznej kurtyny", który zrobił autentyczną karierę na Zachodzie. Ich "Dziewczyna o perłowych włosach", zapewne, zainteresowałaby Bacha, dlatego też zaaranżowano ją w formie preludium i fugi.
Z Węgier, leżących wówczas w Drugim Świecie, przenieśliśmy się na Wyspy Brytyjskie, gdzie Freddie Mercury napisał w 1976 r. "Somebody to Love". Kwintet Śląskich Kameralistów wplótł w ten utwór także fragment innego hitu Queen - "We Will Rock You". Następnie ponownie pokuszono się o coś z polskiego podwórka - "Pod Papugami" napisane przez Bogusława Choińskiego i Jana Gałkowskiego. Utwór nagrany przez Czesława Niemena w 1963 r., a wydany dopiero 6 lat później na płycie "Czy mnie jeszcze pamiętasz?", zespół przerobił na chopinowski walc w stylu rosyjskim.
W 1971 r. The Doors wydali album "L.A. Woman", znalazł się na nim jeden z największych hitów grupy - "Riders on the Storm". Był to ostatni utwór nagrany przed śmiercią wokalisty Jima Morrisona. Na koncercie Kwintetu Ślaskich Kameralistów, rzecz jasna, nie mogło go zabraknąć. Podobnie, jak "Stairway to Heaven" Led Zeppelin, którego muzycy nie przypisali do konkretnego kompozytora, ale - jak zapowiedzieli - była i jesień średniowiecza, i warszawska jesień. Tuż przed rozpoczęciem "Schodów do nieba" zaczął bić kościelny dzwon, ot taki znak z góry.
"Dom Wschodzącego Słońca" to stara piosenka folkowa, nagrywana przez wielu artystów (m.in. Joan Beaz, Nina Simone i Bob Dylan), jednak to wersja Brytyjczyków z The Animals jest najbardziej znana. Jako, że to piosenka o... "bajzlu", to może Astor Piazzolla zechciałby ją wykorzystać, wszak tematyka obca mu nie była.
Gdy w 1966 r. The Beatles wydali singiel "Eleanor Rigby" (jednocześnie ukazała się także na albumie "Revolver"), wszyscy pytali Paula McCartneya o to kim jest Eleanor Rigby. Podobnie, jak Seweryna Krajewskiego z Czerwonych Gitar o to, kim była tytułowa Anna Maria (podobno prezenterka TVP Katowice, tak przynajmniej podejrzewa D. Zboch).
Jedynym reprezentantem lat 90. w secie śląskich Kameralistów była piosenka "Tears in Heaven", napisana w 1991 r. przez Erica Claptona. Jest to ballada powstała po tragicznej śmierci jego syna Conora, który wypadł z 53. piętra nowojorskiego wieżowca. Prawdopodobnie chętnie wziąłby się za ten utwór Mozart.
Po utworze Claptona, zagranym na mozartowską modłę, Kwintet Śląskich Kameralistów przypomniał piosenkę starszą o trzy dekady - "Hit the Road Jack". Następnie pokusił się o przebój Procol Harum - "A Whiter Shade of Pale" (37 miejsce na liście Rolling Stone Magazine), w Polsce znany pod tytułem "Bielszy odcień bieli". Jego główny motyw muzyczny utworu grany na organach Hammonda jest zainspirowany przez Arię na strunie G z III Suity Orkiestrowej D-Dur (BWV 1068) Jana Sebastiana Bacha - nie jest jednak dosłownym cytatem muzycznym. Słychać również odniesienie muzyczne do kantaty Wachet auf, ruft uns die Stimme (BWV 140) tego samego kompozytora. Do suity Bacha dołożyli Johanna Pachelbela z
jego kanonem.
Na koniec zebrana publiczność usłyszała hołd dla rock and rolla, kochanego przez KŚK - "Johnny B. Goode" Chucka Berry'ego z 1959 r. W ramach, zdaje się zaplanowanego, bisu zagrano "Ramaya" Afric Simone'a, piosenkę kojarzącą się Zbochowi z
dzieciństwem. Gdy miał 6 lat, spędzał wakacje w środku lasu. Dookoła tylko drzewa, wagony (jak przystało na członka kolejarskiej rodziny) i nic do roboty. Ale był gramofon i 2
płyty. Jedna to Boney M., a druga wspomniany Africe Simone. Płyta Simone'a była tak "wysłuchana", że tam
gdzie w refrenie było "Ramaya" igła przeskakiwała. Mając to w pamięci Zboch i spółka pokusili się o żart muzyczny na temat
"Ramaya" w formie walca wojskowego.
Po skończeniu publiczność była tak ukontentowana, że nagrodziła Kwintet minutowymi brawami.Na taką reakcję, kontrreakcja mogła być tylko jedna - ponowne wejście na scenę i zagranie kolejnego bisu, tym razem raczej nieplanowanego. Był nim "Kingdom" z drugiej, żydowskiej, płyty - piosenka śpiewana przez dzieci w przedszkolach żydowskich.
W dniach 23-25 sierpnia w warszawskim klubie FonoBar odbyła się druga edycja Brutal Sound Festivalu. W czasie 3 dni miało zagrać prawie 30 zespołów, od istniejących od stosunkowo niedawna, takich jak Prokuratura czy New Day Rise, po brytyjskie gwiazdy (tak, gwiazdy, bo - nie oszukujmy się - na scenie punk rockowej też są gwiazdy) działające od prawie 40 lat (dość wspomnieć chociażby o Buzzcocks lub Discharge). Na festiwalu zaprezentowano szeroki przekrój muzyki, był i street punk, i punk77, i hardcore punk, a nawet coś co nazwano żart core.
Mnie z całego zestawu najbardziej zainteresował ostatni dzień, w który mieli zagrać wspomniani wcześniej Buzzcocks oraz Cockney Rejects. Do tego solidny zestaw polskich kapel: Collina, Criminal Tango, Schizma i inni. Nie bez znaczenia był też fakt, że ostatni dzień festiwalu odbywał się w sobotę.
Jak już niektórzy wiedzą, obecnie najlepiej z Katowic do Warszawy pojechać Polskim Busem. Odpowiednio wcześniej zarezerwowany, bilet kosztuje gorsze. Rzecz jasna i my (w sumie 6 osób) postanowiliśmy nim jechać. O 10:00 ruszyliśmy ze stolicy województwa śląskiego, o 14:45 dojechaliśmy do Warszawy. Teoretycznie mieliśmy 15 min. na dotarcie do FonoBaru, ponieważ - według rozpiski, dość szybko zdezaktualizowanej - mieli zagrać warszawscy bikiniarze, czyli Criminal Tango. Na nasze szczęście dojazd był stosunkowo łatwy, najpierw metrem na stację Politechnika, a potem autobusem pod Pomnik Lotnika, jak się okazało jednak lepiej było wysiąść na wcześniejszym przystanku, czyli Al. Wielkopolski. Dobrze, że zauważyliśmy, trochę poniewczasie, strzałki namalowane na chodniku. Oj przydały się, i to bardzo.
Przy wchodzeniu do klubu - małe zaskoczenie. Ochroniarz poinformował, że po godzinie 20 nie można wychodzić. W sumie może to i lepiej, przynajmniej po powrocie (o czym za chwilę) widziałem/słyszałem wszystko kapele.
CRIMINAL TANGO istnieje od października 2010 r. Każdy z członków zespołu miał już wcześniej doświadczenie, krótsze bądź dłuższe, w innych zespołach - Spil i Kowal w The Dice, Misiek w Kolizji, Patrynio w Pornoskins, a trębacz Janek w Dzieciach z Bullerbyn. Od kiedy tylko usłyszałem demo Criminal Tango, udostępnione na bandcampie, stałem się ich fanem.
Czekałem tylko na dogodną okazję, by zobaczyć, jak wypadają na żywo. I było tak, jak być powinno. Ich, jak to określają, fuck'n'roll, czyli punk rock, z domieszką rockabilly'owych rytmów plus swingowa dusza i charakter Grzesiuka, na koncertach wypada wręcz... koncertowo. Bikiniarska piątka, oprócz utworów znanych z demówki "Warszawscy bikiniarze", zaprezentowali także materiał, który znajdzie się na ich debiutanckim albumie. Jak zapowiedzieli, ukaże się na jesień, wydawcą będzie FONOGRAFIKA.
Szkoda tylko, że pod sceną było tak mało ludzi. Cóż, taki los kapel grających na początku.
Wciąż się tylko zastanawiam, co członkowie zespołu mają do największego hitu, bo śpiewali "ja lubię rock and roll, a ty boys boys boys". ;) O 16:20 warszawscy bikiniarze - a według innych wikliniarze - skończyli grać.
Następnie zagrał niemiecki KOTZKREIZ oraz polskie TPN25 i HARD TO BREATHE. Dwie pierwsze kapele odpuściliśmy sobie i poszliśmy szukać czegoś ciepłego do zjedzenie, niezbyt nam się uśmiechało spędzenie całego dnia (a może i nocy) bez obiadu. Niby na terenie można było zjeść kiełbasę, kukurydzę lub cukinię z grilla, ale średnio apetycznie to wyglądało. No i cena nie zachęcała do zakupu. Jeszcze klika słów dlaczego olaliśmy te zespoły: nazwa Kotzkreiz absolutnie nic mi nie mówiła, nie wiedziałem też co grają (do teraz tak jest), odstraszał tylko wygląd członków kapeli, wyglądających - jak to określiła pewna osoba - na "spedalonych kalifornia panków". No a TPN25 to według mnie 0% punk rocka, ot studencki żart, czyli nuda.
W pobliżu FonoBaru, oprócz stacji benzynowej, nie było dosłownie nic. Żadnego sklepu, o restauracji, pizzeri lub kebabie nie wspominając. Dopiero na skrzyżowaniu Al. Niepodległości i ul. Nowowiejskiej znaleźliśmy otwarty sklep, niestety tylko z alkoholem (i pierdołami w stylu batoniki czy chipsy), na szczęście ceny alkoholu nie zabijały. Miejscem, w którym można było cokolwiek zjeść, okazała się pizzeria Momento. Jakie było nasze zaskoczenie, gdy po zamówienie pizzy Venezia i - co istotne - dodatkowej dopłacie za grube ciasto (w sumie 27 zł, czyli całkiem dobra cena), kelnerka przyniosła pizzę na cieście, które w każdym innym miejscu określono by cienkim. I to nie była pomyłka. Takie według pracowników Momento jest grube ciasto i tyle. Dziwna ta Warszawa. Mimo, że w smaku była całkiem ok, to i tak nie polecam tego miejsca.
Gdy każdy już zjadł zamówione danie trzeba było ruszyć w drogę powrotną (ok. 2 km). Miałem nadzieję, że nie zmieniono w ostatniej chwili line-upu i Collina nie zaczęła grać wcześniej. Po trosze łudziłem się też, że zobaczę Hard To Breathe. Nie udało się.
Po wejściu na teren FonoBaru, aczkolwiek jeszcze nie do samego klubu, zaczęliśmy konsumować zakupione trunki. Ostrzeżenie: żurawinówka lubelska jest paskudna, nie ma doskoku do cytrynówki lub grejpfrutówki.W trakcie opróżniania flaszek dobiegły nas odgłosy jakiejś kapeli, trudno było rozpoznać kto to grał. Trzeba było pobiec pod scenę. Okazało się, że właśnie zaczynają reprezentanci Maniów, czyli górale z ADHD SYNDROM. Widziałem ich już ze 2 razy i tym razem szału nie było. Postałem chwilę i poszedłem dalej pić wódkę. Jak się później okazało jeden z członków zespołu, wokalista Franek, przeprosił za swoje zachowanie na festiwalu M.E.B.P. (osoby czytujące punkowe fora powinny wiedzieć o co chodzi). Scenowa milicja chyba mu wybaczyła.
Po podhalańskich punkowcach nadeszła pora na nadmorskich załogantów. COLLINA, to obok CT, najbardziej wyczekiwana przeze mnie polska kapela. Koncert na Brutal Sound Festivalu miał być przedostatnim koncertem Colliny, bo jak wiadomo "każda szanująca się trzecioligowa kapela hc/punk musi się rozpaść dość szybko", w tym przypadku po 4 latach, więc tym bardziej trzeba było na nim być.
Kapela zagrała m.in. "Druga piosenkę", "Nigdy w życiu nie widziałem
tylu Wieśniaków w jednym miejscu", "Nie mów nic", "Jebać Sylwestra". 15
września, na Bez Ziewania Hardcore Fest, Collina zagra swój ostatni koncert. Wtedy też odbędzie się premiera pożegnalnej epki na 7-calowym winylu "Old Punks Should Die", wydanej
wspólnymi siłami Ratel Records i Bad Look Records. Rzecz jasna, na koncercie nie mogło zabraknąć materiału z tej płyty -
"DIY", "No life" i tytułowego "Old Punks Should Die", dedykowanego reaktywacjom starych kapel. Oczywiście nie chodzi o te, które "nadal robią sensowne rzeczy i sprawiają, że wszystko to jakoś się toczy (...) Nie męczą buły, nie czekają na pochwały, po prostu robią swoje".
Koncert Colliny, obok Criminal Tango, to wg mnie najjaśniejszy punkt całego festiwalu. Zarówno za sprawą muyzki, jak i konferansjerki Kuby (vel Kibica).
Kto był na Woodstocku?
kilka osób podnosi ręce
Mogliście tam zostać i poczekać do przyszłego roku... łykać ziarno Owsiaka.
A skoro już jesteśmy przy wokaliście, to są osoby, które jego konferansjerkę porównują z Fakirem z Castetu. Ja tam jakiejś specjalnego podobieństwa nie widzę. Oboje grali/grają hardcore punka, oboje są krytyczni w stosunku do pewnych spraw, no i nagrali wspólnego splita.
Gdy zespołowi zakomunikowano, że ich czas dobiega końca i mają zagrać ostatni kawałek, postanowili zagrać 2 - "Pocztę polska" i coś dla koneserów AxCx ("Poczta polska is gay"). Ze sceny zeszli o 19:55.
Po Collinie na scenie zainstalował się hardcore punkowy EYE FOR AN EYE z Bielska-Białej. Mimo że zespół istnieje od 15 lat i nagrał 5 albumów (ostatni to "Krawędź" wydany w tym roku przez Pasażer Records), to do tej pory nie zdarzyło mi się trafić na ich koncert. Aż do warszawskiego Brutala. No i niestety wielki zawód. Lubię, gdy na wokalu jest kobieta (chyba nawet bardziej niż, gdy jest mężczyzna), ale to było zdecydowanie zbyt "lajtowe". Pewnie inny odbiór byłby w małym klubie, bez barierek. Sam zespół, przyzwyczajony do bliższego kontaktu z publiką, czułby się też lepiej, o czym nie omieszkał wspomnieć. Zagrali m.in. "1000 mil stąd", "Rewolucję", "Strach", "Razem" i "Minutę ciszy" (+ odniesienie do przeprosin Franka z ADHD Syndrom - poniżej filmik). Skończyli o 20:45.
W jednym kawałku, Ankę wokalnie wspierała pewna dziewczyna. Córka? Młodsza siostra? Chętnie bym się dowiedział kimże ona jest. Jak się okazało, była to Natalia, wokalistka zespołu Candid.
Na Brutal Sound Festivalu, czego jeszcze nie napisałem, miały być 2 sceny: "main stage" na zewnątrz i "club stage", jak sama nazwa wskazuje, w klubie. W ostatni dzień - podobno z powodu temperatury - zrezygnowano ze sceny klubowej. Wszystkie koncerty odbyły się na świeżym powietrzu, o ile można takowe uświadczyć w centrum stolicy.
Po EFAE, o 21:00 przyszła pora na hc punkowy THE SOLD OUTS (tak jak i Collina, pierwotnie mieli grać na "club stage"). Zespół, o którym nie wiedziałem absolutnie nic, nazwa też nic mi nie mówiła. Nie wiedziałem nawet skąd są. Jak się dowiedziałem już po powrocie, The Sold Outs pochodzą z Litwy i mają już co nieco w dyskografii. Na koncercie był prawdziwy - trzeba tu użyć tego słowa - rozpierdol. Niestety tylko na scenie, przede wszystkim za sprawą wokalisty Andriusa. Bo pod sceną garstka ludzi nie bawiła się w ogóle. Szkoda. Można było usłyszeć okrzyki "chujowo", artykułowane przez podstarzałego i przy okazji nieco zżulałego punka. Ten sam jegomość raczył też krzyczeć "mniej hardkora, więcej panka". Koniec koncertu ok. 21:30.
Po przyjeździe do domu posłuchałem ich "The Solds Out" z 2010 r. i epki "Any Road" z 2011 r. (obie za darmo udostępnione przez zespół). Ostatnią pozycją w ich dyskografii jest wydana w tym roku epka "Basement for Me". Niestety tam już nie ma tej energii. Nie wypalił też - z powodu skrócenia trasy - koncert na Berzie w Rudzie Śl.>
O 21:55 zaczął się występ płockich PODWÓRKOWYCH CHULIGANÓW. Wcześniej widziałem ich 2 razy, jeszcze przed wydaniem trzeciego albumu pt. "Na pohybel!", wydanej nakładem Lou & Rocked Boys. Albumu, który zdołałem przesłuchać tylko raz. Nuda, nuda, nuda. Znaczną część warszawskiego setu stanowiły właśnie piosenki z tejże płyty: "Vileda Army", "Autobusy", "Na pohybel", "Nie podoba mi się to", "Wybór", "Stadion bar", "Ostateczny dzień", "Mordercy", "Dżungla". Na szczęście usłyszeliśmy też co nieco z pierwszych 2 albumów, m.in. "Mój kumpel Joe", "Tumska", "Margarynę", "Alko-ska", a do tego "Extra mocne" i "Rude boy Janek" na bis. Co tu dużo pisać, właśnie na Podwórkowych Chuliganach publiczność, już bardzo licznie zebrana pod sceną, bawiła się najlepiej. Należy tylko wziąć pod uwagę, że to nie był koncert ska (czy tam ska-punkowy), to był zwyczajny, aczkolwiek bardzo dobry, koncert punkowy (no, z jakimiś skankowymi echami).
Jedyny elementem w 100% ska był człowiek widoczny na poniższym zdjęciu, samozwańczy Najświętszy i Jedyny Cud Władca Ska Świata Jego Wysokość SKADYKTATOR, czyli polskie wcielenie Laurela Aitkena. Na festiwalu pełniący także rolę konferansjera.
Skadyktator aka Loruś czasem, jako jednoosobowy chórek, wspomagał Podwórkowych Chuliganów, a czasem raczej "pomagał". Słowa wokalisty PCh:
Lorusia nie ma, więc mozna pośpiewać.
w odpowiedzi
Skadyktator jest wszędzie!
O ile jednak Skadyktator coś wnosił do występu, to nie można tego powiedzieć o - zapewne naćpanym - Robercie Brylewskim, który chodził z tym swoim megafonem i wkurzał ludzi. Powinien sobie wziąć do serca "Old Punks Should Die" Colliny. I to jak najszybciej. Koncert zakończył się o 22:45.
Następnie na scenie zainstalowała się SCHIZMA. Przed dwoma laty w Krakowie na Tattoofest (oprócz nich wystąpili m.in. The Business) byli jedną z najlepszych kapel, jakie tam widziałem. Teraz pod scenę poszedłem tylko po to, by zrobić kilka zdjęć. Muzyka w ogóle mi się nie podobała. Za bardzo metalowo, za mało hardkorowo. To już nie jest to. Zakończyli kwadrans przed północą.
Wreszcie, z 1,5-godzinnym opóźnieniem, miała zagrać jedna z dwóch największych gwiazd Brutal Sound Fest, BUZZCOCKS. Kapela założona w 1976 r. w brytyjskim Bolton. Zespół, który można zaliczyć do najważniejszych zespołów pierwszej fali punk rocka. Nagrywają do dzisiaj (ostatni album to wydany 6 lat temu "Flat-Pack Philosophy"), ale lata świetności mają już za sobą. Tak czy siak, to legenda, którą trzeba było zobaczyć, nawet gdyby obecnie nagrywali dubstepy lub inny modny chłam.
Mimo iż akustyk zespołu ustawiał sprzęt przez PONAD 30 minut, przez co koncert zaczął się dopiero ok. 0:37, przez pierwsze 2 piosenki pod sceną było słychać jeden wielki hałas. Istna kakofonia. Szybko trzeba było się ewakuować na bezpieczną dla uszu odległość. Na tarasie było słychać trochę lepiej, tylko trochę!
Dopiero po chwili ogarnięto sytuację i wreszcie zespół zaczął jakoś brzmieć. Tylko co z tego, skoro panowie z Buzzcocks po prostu przynudzali. Czasem urządzali sobie jakieś jam session, improwizacje itd. Publiczność usłyszała m.in. "Get on Our Own", "I Don't Mind", "Fast Cars", "Autonomy" i "Nothing Left". Dobrze, że na bis zagrali "Ever Fallen In Love" i "Orgasm Addict", co zrekompensowało resztę koncertu. O 1:40 zakończyli swoje "show".
O 2:10, czyli 2 godziny później niż napisano na biletach, swój koncert zaczęła kolejna brytyjska gwiazda - COCKNEY REJECTS. W przeciwieństwie do swoich poprzedników, w ich przypadku nie było żadnego przynudzania. Było tak, jak powinno być na koncercie oi!-owej legendy. Zagrali m.in. "Oi! Oi! Oi!", "East End", "We Can Do Anything", "The Power & The Glory". Nie zabrakło też hymnu West Hamu, "I'm Forever Blowing Bubbles". Jakież było moje - reszty publiki zresztą też - zdziwienie, gdy po 25 minutach zakończyli swój występ. Sam zespół wydawał się tym skonsternowany. Sytuacji nie polepszyło wytłumaczenie, zdaje się Brylewskiego, że Cockney Rejects musiało zejść ze sceny, bo... czeka na nich samolot.
Jedno wiem na pewno, jeśli CR przyjadą jeszcze kiedyś do Polski to nie omieszkam przyjechać na ich koncert, bo grają wyśmienicie. I trochę żal, że w 2009 r. mając ich za miedzą (grali w zabrzańskim Wiatraku), wybrałem inny gig. Teraz wiem, że to był błąd.
Po koncercie, nie czekając na after party, postanowiliśmy jak najszybciej udać się w okolice Pałacu Kultury i Nauki, a nuż coś się będzie działo i jakoś szybciej minie prawie 5 godzin do odjazdu Polskiego Busa. Niestety wszystko było jeszcze pozamykane, więc chwilę, niektórzy drzemiąc, spędziliśmy na Dworcu Centralnym, później trochę czasu w McDonald's, na szczęście otwierają go o 5:30. Uwaga: w tym maku nie ma toalety dla klientów! Po wypiciu szejków, kawy i zjedzeniu tostów lub innych śniadaniowych rzeczy postanowiliśmy poszukać - ponownie w okolicy PKiN-u - jakiegoś kebaba. Na szczęście jest ich tam dostatek. Tanie, duże i nawet dobre, chociaż fanem baraniny nie jestem i już nie zostanę. W taki właśnie sposób minęła nam lwia część czasu pozostałego do odjazdu. Potem tylko, gdy zaczęło już świtać, wystarczyło podjechać autobusem na przystanek Politechnika, skąd metrem dojechaliśmy na stację Wilanowska, w pobliżu której jest "baza" Polskiego Busa. Pożegnał nas sam Stanisław Grzesiuk.
Podsumowanie
Wyjazd, mimo opóźnień, słabego występu Buzzcocks i krótkiego, ale treściwego, koncertu Cockney Rejects, zaliczam do udanych. Sam klub nie zachwycił - za mało miejsc do siedzenia, niezbyt dobre piwo, kiepskie i drogie jedzenie. Plus za strzałki prowadzące do FonoBaru. Plus dla ochrony, o dziwo całkiem sympatycznej. Chociaż nie ustrzegli się błędów. Zabierali np. niektórym ludziom łańcuchy od portfela. Jeśli takie było zarządzenie organizatora, to takie jest jego święte prawo, wszak to prywatna impreza. Jest jednak pewne "ale". Skoro nie wpuszczali z łańcuchami, to dlaczego wpuścili kolesia z paskiem naćwiekowanym 5-centymetrowymi ostrymi kolcami? W krakowie na Evil Conduct ochrona z takim sprzętem nie wpuszczała. I dobrze, bo to średnia przyjemność, gdy głupi ciul wpada z takimi akcesoriami na ludzi.
Największym minusem była sama Warszawa. Miasto, gdzie - zdaje się - w samym centrum trudno znaleźć budę z żarciem lub pizzerię. W ich poszukiwaniu trzeba przewędrować spory kawałek. Ciężko też było ze sklepami spożywczymi. Jeśli jakiś już pojawił się na horyzoncie, to akurat był zamknięty. Czy warszawiacy nie robią w soboty zakupów?
Jeśli w przyszłym roku organizatorzy wezmą sobie do serca uwagi uczestników to być może nie będę miał się do czego przyczepić. Tak czy siak, życzę im powodzenia i czekam na następną edycję!
Wszystkie filmiki wykorzystane w tej relacji to dzieło Łukasza Gołębiewskiego, więcej znajdziecie na jego youtube. Część zdjęć, jak widać na podpisach, jest autorstwa Anety Stańskiej (album na FB) oraz Baksa (album na facebooku Brutal Sound Festival).