Mnie z całego zestawu najbardziej zainteresował ostatni dzień, w który mieli zagrać wspomniani wcześniej Buzzcocks oraz Cockney Rejects. Do tego solidny zestaw polskich kapel: Collina, Criminal Tango, Schizma i inni. Nie bez znaczenia był też fakt, że ostatni dzień festiwalu odbywał się w sobotę.
Jak już niektórzy wiedzą, obecnie najlepiej z Katowic do Warszawy pojechać Polskim Busem. Odpowiednio wcześniej zarezerwowany, bilet kosztuje gorsze. Rzecz jasna i my (w sumie 6 osób) postanowiliśmy nim jechać. O 10:00 ruszyliśmy ze stolicy województwa śląskiego, o 14:45 dojechaliśmy do Warszawy. Teoretycznie mieliśmy 15 min. na dotarcie do FonoBaru, ponieważ - według rozpiski, dość szybko zdezaktualizowanej - mieli zagrać warszawscy bikiniarze, czyli Criminal Tango. Na nasze szczęście dojazd był stosunkowo łatwy, najpierw metrem na stację Politechnika, a potem autobusem pod Pomnik Lotnika, jak się okazało jednak lepiej było wysiąść na wcześniejszym przystanku, czyli Al. Wielkopolski. Dobrze, że zauważyliśmy, trochę poniewczasie, strzałki namalowane na chodniku. Oj przydały się, i to bardzo.
Przy wchodzeniu do klubu - małe zaskoczenie. Ochroniarz poinformował, że po godzinie 20 nie można wychodzić. W sumie może to i lepiej, przynajmniej po powrocie (o czym za chwilę) widziałem/słyszałem wszystko kapele.
CRIMINAL TANGO istnieje od października 2010 r. Każdy z członków zespołu miał już wcześniej doświadczenie, krótsze bądź dłuższe, w innych zespołach - Spil i Kowal w The Dice, Misiek w Kolizji, Patrynio w Pornoskins, a trębacz Janek w Dzieciach z Bullerbyn. Od kiedy tylko usłyszałem demo Criminal Tango, udostępnione na bandcampie, stałem się ich fanem.
Szkoda tylko, że pod sceną było tak mało ludzi. Cóż, taki los kapel grających na początku.
Wciąż się tylko zastanawiam, co członkowie zespołu mają do największego hitu, bo śpiewali "ja lubię rock and roll, a ty boys boys boys". ;) O 16:20 warszawscy bikiniarze - a według innych wikliniarze - skończyli grać.
Następnie zagrał niemiecki KOTZKREIZ oraz polskie TPN25 i HARD TO BREATHE. Dwie pierwsze kapele odpuściliśmy sobie i poszliśmy szukać czegoś ciepłego do zjedzenie, niezbyt nam się uśmiechało spędzenie całego dnia (a może i nocy) bez obiadu. Niby na terenie można było zjeść kiełbasę, kukurydzę lub cukinię z grilla, ale średnio apetycznie to wyglądało. No i cena nie zachęcała do zakupu. Jeszcze klika słów dlaczego olaliśmy te zespoły: nazwa Kotzkreiz absolutnie nic mi nie mówiła, nie wiedziałem też co grają (do teraz tak jest), odstraszał tylko wygląd członków kapeli, wyglądających - jak to określiła pewna osoba - na "spedalonych kalifornia panków". No a TPN25 to według mnie 0% punk rocka, ot studencki żart, czyli nuda.
W pobliżu FonoBaru, oprócz stacji benzynowej, nie było dosłownie nic. Żadnego sklepu, o restauracji, pizzeri lub kebabie nie wspominając. Dopiero na skrzyżowaniu Al. Niepodległości i ul. Nowowiejskiej znaleźliśmy otwarty sklep, niestety tylko z alkoholem (i pierdołami w stylu batoniki czy chipsy), na szczęście ceny alkoholu nie zabijały. Miejscem, w którym można było cokolwiek zjeść, okazała się pizzeria Momento. Jakie było nasze zaskoczenie, gdy po zamówienie pizzy Venezia i - co istotne - dodatkowej dopłacie za grube ciasto (w sumie 27 zł, czyli całkiem dobra cena), kelnerka przyniosła pizzę na cieście, które w każdym innym miejscu określono by cienkim. I to nie była pomyłka. Takie według pracowników Momento jest grube ciasto i tyle. Dziwna ta Warszawa. Mimo, że w smaku była całkiem ok, to i tak nie polecam tego miejsca.
Gdy każdy już zjadł zamówione danie trzeba było ruszyć w drogę powrotną (ok. 2 km). Miałem nadzieję, że nie zmieniono w ostatniej chwili line-upu i Collina nie zaczęła grać wcześniej. Po trosze łudziłem się też, że zobaczę Hard To Breathe. Nie udało się.
Po wejściu na teren FonoBaru, aczkolwiek jeszcze nie do samego klubu, zaczęliśmy konsumować zakupione trunki. Ostrzeżenie: żurawinówka lubelska jest paskudna, nie ma doskoku do cytrynówki lub grejpfrutówki.W trakcie opróżniania flaszek dobiegły nas odgłosy jakiejś kapeli, trudno było rozpoznać kto to grał. Trzeba było pobiec pod scenę. Okazało się, że właśnie zaczynają reprezentanci Maniów, czyli górale z ADHD SYNDROM. Widziałem ich już ze 2 razy i tym razem szału nie było. Postałem chwilę i poszedłem dalej pić wódkę. Jak się później okazało jeden z członków zespołu, wokalista Franek, przeprosił za swoje zachowanie na festiwalu M.E.B.P. (osoby czytujące punkowe fora powinny wiedzieć o co chodzi). Scenowa milicja chyba mu wybaczyła.
Po podhalańskich punkowcach nadeszła pora na nadmorskich załogantów. COLLINA, to obok CT, najbardziej wyczekiwana przeze mnie polska kapela. Koncert na Brutal Sound Festivalu miał być przedostatnim koncertem Colliny, bo jak wiadomo "każda szanująca się trzecioligowa kapela hc/punk musi się rozpaść dość szybko", w tym przypadku po 4 latach, więc tym bardziej trzeba było na nim być.
fot. Aneta Stańska |
Przez chwilę, jak widać na poniższych zdjęciach, na scenie był też jeden z członków sosnowieckiego Horrorshow.
fot. Aneta Stańska |
fot. Aneta Stańska |
fot. Aneta Stańska |
fot. Aneta Stańska |
Kapela zagrała m.in. "Druga piosenkę", "Nigdy w życiu nie widziałem tylu Wieśniaków w jednym miejscu", "Nie mów nic", "Jebać Sylwestra". 15 września, na Bez Ziewania Hardcore Fest, Collina zagra swój ostatni koncert. Wtedy też odbędzie się premiera pożegnalnej epki na 7-calowym winylu "Old Punks Should Die", wydanej wspólnymi siłami Ratel Records i Bad Look Records. Rzecz jasna, na koncercie nie mogło zabraknąć materiału z tej płyty - "DIY", "No life" i tytułowego "Old Punks Should Die", dedykowanego reaktywacjom starych kapel. Oczywiście nie chodzi o te, które "nadal robią sensowne rzeczy i sprawiają, że wszystko to jakoś się toczy (...) Nie męczą buły, nie czekają na pochwały, po prostu robią swoje".
Koncert Colliny, obok Criminal Tango, to wg mnie najjaśniejszy punkt całego festiwalu. Zarówno za sprawą muyzki, jak i konferansjerki Kuby (vel Kibica).
Kto był na Woodstocku?
kilka osób podnosi ręce
Mogliście tam zostać i poczekać do przyszłego roku... łykać ziarno Owsiaka.
A skoro już jesteśmy przy wokaliście, to są osoby, które jego konferansjerkę porównują z Fakirem z Castetu. Ja tam jakiejś specjalnego podobieństwa nie widzę. Oboje grali/grają hardcore punka, oboje są krytyczni w stosunku do pewnych spraw, no i nagrali wspólnego splita.
Gdy zespołowi zakomunikowano, że ich czas dobiega końca i mają zagrać ostatni kawałek, postanowili zagrać 2 - "Pocztę polska" i coś dla koneserów AxCx ("Poczta polska is gay"). Ze sceny zeszli o 19:55.
fot. Aneta Stańska |
Po Collinie na scenie zainstalował się hardcore punkowy EYE FOR AN EYE z Bielska-Białej. Mimo że zespół istnieje od 15 lat i nagrał 5 albumów (ostatni to "Krawędź" wydany w tym roku przez Pasażer Records), to do tej pory nie zdarzyło mi się trafić na ich koncert. Aż do warszawskiego Brutala. No i niestety wielki zawód. Lubię, gdy na wokalu jest kobieta (chyba nawet bardziej niż, gdy jest mężczyzna), ale to było zdecydowanie zbyt "lajtowe". Pewnie inny odbiór byłby w małym klubie, bez barierek. Sam zespół, przyzwyczajony do bliższego kontaktu z publiką, czułby się też lepiej, o czym nie omieszkał wspomnieć. Zagrali m.in. "1000 mil stąd", "Rewolucję", "Strach", "Razem" i "Minutę ciszy" (+ odniesienie do przeprosin Franka z ADHD Syndrom - poniżej filmik). Skończyli o 20:45.
fot. Baks |
W jednym kawałku, Ankę wokalnie wspierała pewna dziewczyna. Córka? Młodsza siostra?
Na Brutal Sound Festivalu, czego jeszcze nie napisałem, miały być 2 sceny: "main stage" na zewnątrz i "club stage", jak sama nazwa wskazuje, w klubie. W ostatni dzień - podobno z powodu temperatury - zrezygnowano ze sceny klubowej. Wszystkie koncerty odbyły się na świeżym powietrzu, o ile można takowe uświadczyć w centrum stolicy.
Po EFAE, o 21:00 przyszła pora na hc punkowy THE SOLD OUTS (tak jak i Collina, pierwotnie mieli grać na "club stage"). Zespół, o którym nie wiedziałem absolutnie nic, nazwa też nic mi nie mówiła. Nie wiedziałem nawet skąd są. Jak się dowiedziałem już po powrocie, The Sold Outs pochodzą z Litwy i mają już co nieco w dyskografii. Na koncercie był prawdziwy - trzeba tu użyć tego słowa - rozpierdol. Niestety tylko na scenie, przede wszystkim za sprawą wokalisty Andriusa. Bo pod sceną garstka ludzi nie bawiła się w ogóle. Szkoda. Można było usłyszeć okrzyki "chujowo", artykułowane przez podstarzałego i przy okazji nieco zżulałego punka. Ten sam jegomość raczył też krzyczeć "mniej hardkora, więcej panka". Koniec koncertu ok. 21:30.
fot. Baks |
Po przyjeździe do domu posłuchałem ich "The Solds Out" z 2010 r. i epki "Any Road" z 2011 r. (obie za darmo udostępnione przez zespół). Ostatnią pozycją w ich dyskografii jest wydana w tym roku epka "Basement for Me". Niestety tam już nie ma tej energii. Nie wypalił też - z powodu skrócenia trasy - koncert na Berzie w Rudzie Śl.>
O 21:55 zaczął się występ płockich PODWÓRKOWYCH CHULIGANÓW. Wcześniej widziałem ich 2 razy, jeszcze przed wydaniem trzeciego albumu pt. "Na pohybel!", wydanej nakładem Lou & Rocked Boys. Albumu, który zdołałem przesłuchać tylko raz. Nuda, nuda, nuda. Znaczną część warszawskiego setu stanowiły właśnie piosenki z tejże płyty: "Vileda Army", "Autobusy", "Na pohybel", "Nie podoba mi się to", "Wybór", "Stadion bar", "Ostateczny dzień", "Mordercy", "Dżungla". Na szczęście usłyszeliśmy też co nieco z pierwszych 2 albumów, m.in. "Mój kumpel Joe", "Tumska", "Margarynę", "Alko-ska", a do tego "Extra mocne" i "Rude boy Janek" na bis. Co tu dużo pisać, właśnie na Podwórkowych Chuliganach publiczność, już bardzo licznie zebrana pod sceną, bawiła się najlepiej. Należy tylko wziąć pod uwagę, że to nie był koncert ska (czy tam ska-punkowy), to był zwyczajny, aczkolwiek bardzo dobry, koncert punkowy (no, z jakimiś skankowymi echami).
fot. Baks |
Skadyktator aka Loruś czasem, jako jednoosobowy chórek, wspomagał Podwórkowych Chuliganów, a czasem raczej "pomagał". Słowa wokalisty PCh:
Lorusia nie ma, więc mozna pośpiewać.
w odpowiedzi
Skadyktator jest wszędzie!
O ile jednak Skadyktator coś wnosił do występu, to nie można tego powiedzieć o - zapewne naćpanym - Robercie Brylewskim, który chodził z tym swoim megafonem i wkurzał ludzi. Powinien sobie wziąć do serca "Old Punks Should Die" Colliny. I to jak najszybciej. Koncert zakończył się o 22:45.
Następnie na scenie zainstalowała się SCHIZMA. Przed dwoma laty w Krakowie na Tattoofest (oprócz nich wystąpili m.in. The Business) byli jedną z najlepszych kapel, jakie tam widziałem. Teraz pod scenę poszedłem tylko po to, by zrobić kilka zdjęć. Muzyka w ogóle mi się nie podobała. Za bardzo metalowo, za mało hardkorowo. To już nie jest to. Zakończyli kwadrans przed północą.
Wreszcie, z 1,5-godzinnym opóźnieniem, miała zagrać jedna z dwóch największych gwiazd Brutal Sound Fest, BUZZCOCKS. Kapela założona w 1976 r. w brytyjskim Bolton. Zespół, który można zaliczyć do najważniejszych zespołów pierwszej fali punk rocka. Nagrywają do dzisiaj (ostatni album to wydany 6 lat temu "Flat-Pack Philosophy"), ale lata świetności mają już za sobą. Tak czy siak, to legenda, którą trzeba było zobaczyć, nawet gdyby obecnie nagrywali dubstepy lub inny modny chłam.
Mimo iż akustyk zespołu ustawiał sprzęt przez PONAD 30 minut, przez co koncert zaczął się dopiero ok. 0:37, przez pierwsze 2 piosenki pod sceną było słychać jeden wielki hałas. Istna kakofonia. Szybko trzeba było się ewakuować na bezpieczną dla uszu odległość. Na tarasie było słychać trochę lepiej, tylko trochę!
Dopiero po chwili ogarnięto sytuację i wreszcie zespół zaczął jakoś brzmieć. Tylko co z tego, skoro panowie z Buzzcocks po prostu przynudzali. Czasem urządzali sobie jakieś jam session, improwizacje itd. Publiczność usłyszała m.in. "Get on Our Own", "I Don't Mind", "Fast Cars", "Autonomy" i "Nothing Left". Dobrze, że na bis zagrali "Ever Fallen In Love" i "Orgasm Addict", co zrekompensowało resztę koncertu. O 1:40 zakończyli swoje "show".
fot. Aneta Stańska |
fot. Baks |
fot. Baks |
fot. Aneta Stańska |
O 2:10, czyli 2 godziny później niż napisano na biletach, swój koncert zaczęła kolejna brytyjska gwiazda - COCKNEY REJECTS. W przeciwieństwie do swoich poprzedników, w ich przypadku nie było żadnego przynudzania. Było tak, jak powinno być na koncercie oi!-owej legendy. Zagrali m.in. "Oi! Oi! Oi!", "East End", "We Can Do Anything", "The Power & The Glory". Nie zabrakło też hymnu West Hamu, "I'm Forever Blowing Bubbles". Jakież było moje - reszty publiki zresztą też - zdziwienie, gdy po 25 minutach zakończyli swój występ. Sam zespół wydawał się tym skonsternowany. Sytuacji nie polepszyło wytłumaczenie, zdaje się Brylewskiego, że Cockney Rejects musiało zejść ze sceny, bo... czeka na nich samolot.
Jedno wiem na pewno, jeśli CR przyjadą jeszcze kiedyś do Polski to nie omieszkam przyjechać na ich koncert, bo grają wyśmienicie. I trochę żal, że w 2009 r. mając ich za miedzą (grali w zabrzańskim Wiatraku), wybrałem inny gig. Teraz wiem, że to był błąd.
fot. Baks |
fot. Baks |
fot. Baks |
fot. Baks |
fot. Baks |
fot. Baks |
Po koncercie, nie czekając na after party, postanowiliśmy jak najszybciej udać się w okolice Pałacu Kultury i Nauki, a nuż coś się będzie działo i jakoś szybciej minie prawie 5 godzin do odjazdu Polskiego Busa. Niestety wszystko było jeszcze pozamykane, więc chwilę, niektórzy drzemiąc, spędziliśmy na Dworcu Centralnym, później trochę czasu w McDonald's, na szczęście otwierają go o 5:30. Uwaga: w tym maku nie ma toalety dla klientów! Po wypiciu szejków, kawy i zjedzeniu tostów lub innych śniadaniowych rzeczy postanowiliśmy poszukać - ponownie w okolicy PKiN-u - jakiegoś kebaba. Na szczęście jest ich tam dostatek. Tanie, duże i nawet dobre, chociaż fanem baraniny nie jestem i już nie zostanę. W taki właśnie sposób minęła nam lwia część czasu pozostałego do odjazdu. Potem tylko, gdy zaczęło już świtać, wystarczyło podjechać autobusem na przystanek Politechnika, skąd metrem dojechaliśmy na stację Wilanowska, w pobliżu której jest "baza" Polskiego Busa. Pożegnał nas sam Stanisław Grzesiuk.
Podsumowanie
Wyjazd, mimo opóźnień, słabego występu Buzzcocks i krótkiego, ale treściwego, koncertu Cockney Rejects, zaliczam do udanych. Sam klub nie zachwycił - za mało miejsc do siedzenia, niezbyt dobre piwo, kiepskie i drogie jedzenie. Plus za strzałki prowadzące do FonoBaru. Plus dla ochrony, o dziwo całkiem sympatycznej. Chociaż nie ustrzegli się błędów. Zabierali np. niektórym ludziom łańcuchy od portfela. Jeśli takie było zarządzenie organizatora, to takie jest jego święte prawo, wszak to prywatna impreza. Jest jednak pewne "ale". Skoro nie wpuszczali z łańcuchami, to dlaczego wpuścili kolesia z paskiem naćwiekowanym 5-centymetrowymi ostrymi kolcami? W krakowie na Evil Conduct ochrona z takim sprzętem nie wpuszczała. I dobrze, bo to średnia przyjemność, gdy głupi ciul wpada z takimi akcesoriami na ludzi.Największym minusem była sama Warszawa. Miasto, gdzie - zdaje się - w samym centrum trudno znaleźć budę z żarciem lub pizzerię. W ich poszukiwaniu trzeba przewędrować spory kawałek. Ciężko też było ze sklepami spożywczymi. Jeśli jakiś już pojawił się na horyzoncie, to akurat był zamknięty. Czy warszawiacy nie robią w soboty zakupów?
Jeśli w przyszłym roku organizatorzy wezmą sobie do serca uwagi uczestników to być może nie będę miał się do czego przyczepić. Tak czy siak, życzę im powodzenia i czekam na następną edycję!
Wszystkie filmiki wykorzystane w tej relacji to dzieło Łukasza Gołębiewskiego, więcej znajdziecie na jego youtube. Część zdjęć, jak widać na podpisach, jest autorstwa Anety Stańskiej (album na FB) oraz Baksa (album na facebooku Brutal Sound Festival).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz