środa, 20 lutego 2013

The Talks - West Sinister

The Talks to zespół założony w 2006 r. w Kingston upon Hull (potocz nie zwanym Hull) w Wielkiej Brytanii. Trzon zespołu stanowią cztery osoby: Patrick Pretorius (wokal, gitara, saksofon), Jody Moore (wokal, gitara, klawisze), Iain Allen (bas) oraz Richard "Titch" Lovelock (perkusja). Czasem z zespołem grają także Wayne Willis (klawisze, trąbka), Hekima Asilia (wokal), Will Chalk (trąbka) i Skank (puzon).


The Talks gra ska/reggae, sami piszą o sobie "Dub Ska rockers". Ich debiutem fonograficznym był singiel "Picture This" z 2008 r. W 2011 r. ukazał się debiutancki album grupy, "Live Now, Pay Later!". W tym samym roku wydali także singiel "Can Stand The Rain / Why did you bring it up". Rok później natomiast wypuścili kolejny singiel - "Can Stand The Rain", z gościnnym udziałem Neville'a Staple'a, wokalisty The Specials i Special Beat, obecnie frontmana The Neville Staple Band.



Także i na ten rok The Talks przygotował coś nowego. 4 marca premierę będzie miał singiel "Friday Night" (dostępny tylko w formacie cyfrowym), będzie on zwiastował epkę "West Sinister", która ukaże się tydzień później. Wydawcą obydwu jest All Our Own Records, firma założona przez zespół.



Na epce znajdzie się 5 utworów: "Life in Colour", "Modern Sub-Urban Life", "Politricks", znany z zeszłego roku "Can Stand The Rain" z byłym wokalistą The Specials oraz - oczywiście - "Friday Night".




Moim ulubionym utworem w ich wykonaniu jest wspomniany już kilkukrotnie "Can Stand The Rain" i to niekoniecznie w wersji z Neville'em, którego udział w samej piosence jest właściwie symboliczny. No ale liczy się sam fakt jego udziału, wszak jest on żywą legendą ska, a nierozerwalnie związana z nim marka pt. The Specials jest idealnym sposobem na wypromowanie się. 

Mam wrażenie, że The Talks chciałby ciągnąć dwie sroki za ogon - grać i ska, i muzykę rockową ("rockers" do czegoś zobowiązuje). W efekcie usłyszeć można taką sobie mieszankę muzyki gitarowej ze ska. Już to, co zaprezentowali na debiutanckim albumie, nie przypadło mi do gustu. Później na singlach było tylko lepiej. Do tego naprawdę bardzo dobra interpretacja "Skinhead Moonstomp" na benefitowej kompilacji "Specialized: a Modern Take On Specials Classics" wydanej w zeszłym roku.
  
Na a teraz "West Sinister"... Jest nieźle, bo i gitary jakby mniej, za to częściej słychać klawisze. Do tego gdzieniegdzie dubowe smaczki. Gdyby tylko trochę zwolnili, chociaż odrobinę. Pewnie nie będę zbyt często wracał do tej epki. Owszem, można posłuchać od czasu do czasu, ale żeby namiętnie się w tym zasłuchiwać? Tyle jest wręcz wybitnych zespołów, że szkoda na to życia. 

Chętnie natomiast zobaczyłbym Brytyjczyków na koncercie, może wtedy zyskaliby w moich oczach.    

The Talks naprawdę ma potencjał i potrafi zagrać ska (vide "Skinhead Monnstomp"). Tylko, czy w ogóle chce? Oto jest pytanie. Tak czy siak, nawet najsłabsze piosenki The Talks brzmią lepiej niż "wytwory" niejednej kapeli, która myśli że gra ska, a de facto urządza sobie wyścig, kto szybciej skończy lub też gra dziwaczną hybrydę punk rocka z muzyką jamajską, gdzie ta ostatnia ogranicza się do pijackiego skandowania "ska, ska, ska".

Na koniec coś dla użytkowników Spotify, serwisu streamingowgo od kilku dni dostępnego także w naszym kraju. Słuchając muzyki swoich ulubionych wykonawców, wspierasz ich finansowo. Każde przesłuchanie piosenki = kasa dla zespołu. Dobre rozwiązanie!

Wystarczy pobrać program, zarejestrować się i słuchać, słuchać, słuchać. 

wtorek, 19 lutego 2013

Reseña en español: Treskantalites - EP

W styczniu napisałem recenzję debiutanckiej epki hiszpańskiego zespołu Treskantalites. A teraz ciekawostka: dzisiaj zespół opublikował na swoim facebooku tłumaczenie mojej recenzji na hiszpański! Autorką jest "a polish woman", ciekawe. Oczywiście publikuję to tłumaczenie na swoim blogu, a co!

Treskantalites - EP [2013]



Al parecer España posee en este momento la escena jamaicana más fecunda. Hay allí multitud de grupos ska, rocksteady, reggae o de jazz jamaicano tanto antiguos, conocidos también fuera de las fronteras,como más jóvenes que están empezando su aventura con la música. Es suficiente recordar The Pepper Pots, Red Soul Community, Smooth Beans, The Oldians, The Kinsky Coo Coo´s, El Último Skalón o Kriptolites.

Uno de nueva marca en el territorio español es Treskantelites. Este grupo se creo en abril del año pasado en Tres Cantos, una ciudad de la Comunidad de Madrid, cercana a la capital. Treskantalites lo componen músicos de grupos madrileños como The Upsemmnians, Ready Getters,Fhin Brau, La Mongoose Band o Gregtown.

Como suele ocurrir a los miembros del grupo los unió su amor por el ska de los años 60 y 70 y sobre todo por sus iniciadores los Skatalites – lo que se ve a primera vista en el nombre – la unión del nombre Skatalites y el nombre de la ciudad. En su repertorio se pueden encontrar las obras de los clásicos del género como Laurel Aitken, Jackie Mitoo, Toots &The Maytals, Justin Hinds &The Dominoes.

Este mes el grupo editó por sus propios medios el primer disco con 5 canciones, todas cover. Tenemos aquí algo de Jamaica, de Europa, de Cuba. Empecmos por lo que tranquilamente podríamos llamar el clásico ska europeo. Me refiero a Dandimitie Dr.Ring-Ding (también llamado Ricardo) i The Senior Allsters, del disco con el mismo título editado por Pork Pie en 1995. Los españoles no hicieron ninguna variación sobre el tema y es una pena. Incluso los gritos Dandimite!! Se escuchan en los mismos momentos. Es, podríamos usar esta expresión, la versión más sólida de esta versión del Doctor.

La siguiente creación es Save a Bread de Justin Hinds, dicho sea de paso con el cover en parte de Dr. Ring-Ding en el mencionado disco (Medley:Save A bread/Save a Toast), y también pj. Por The Selecter. En el caso de Treskantalites la parte instrumental (¡esas partes de guitarra!) se ajusta de manera ideal a la parte vocal, de alguna manera recordatoria de la voz de Hinds, con su característico acento. Hay que añadir los coritos, inexistentes en el original…. Estupendos. Justin Hinds, que en paz descanse, seguramente no se enfadaría por esta versión de su canción.

El siguiente clásico que escogieron los españoles es Quizás, quizás, quizás, conocido también como Perhaps, Perhaps, Perhaps. A decir verdad el original, escrito en 1947 por el cubano Osvaldo Farrés, no tenía ninguna relación con ska o reggae, pero durante años ha sido interpretado por grupos ska como Prince Buster, The Skatalites, Dennis Brown Eastern Standard Time o Skadyktator, en Polonia. En la versión de Treskantelites, la voz fue prestada por Steven Lovefield y, todo hay que decirlo, lo hizo muy bien. Si tuviera que comparar su versión de Quizás con la de Perhaps de Eastern Standard Time de Washington (del disco
Time is Tight del 2001) la balanza se inclinaría por el grupo de la península . Incluso en la versión del cubano faltaba algo ( ¿eso suena a blasfemia ¿) y tengo la impresión de que ese algo lo podemos encontrar en Treskatalites.

Y para terminar dos obras de los padres del ska, The Skatalites. Los españoles han decidido incluir en su disco Christine Keeler y Police Woman. Es verdad que la primera es una elección natural pero la segunda no tanto. Posiblemente sea un plus. ¿Cuántas versiones de Latin Goes Ska o Eastern Standard Time habéis oído? Seguramente algunas. Y de Police Woman? Yo quizás dos.

En Police Woman el grupo es ayudado por el guitarrista Javibi Martín Boix (que toca con roots reggae Emeterians y funk Pyramid Blue y La Mongoose Band). ¿Qué podemos decir sobre estos cover?. Pues que poco difieren de los originales. Están muy bien ejecutados pero les falta algo que pueda sorprender al oyente, quizás algún instrumento atípico.

Resumiendo, los componentes de Treskatalites en su debut eligieron obras, algunas conocidas por los oyentes en diferentes versiones de concierto y de estudio, desde hace muchos años. Ha sido una elección arriesgada pero a la vez valiente. La elección de los clásicos para el debut es una buena forma para presentar sus capacidades, y desde luego los miembros del grupo las poseen.

Gracias a eso para comparar con el original alguien decidirá escuchar su interpretación. Posiblemente esta persona podría acudir a un concierto y eso ya es un plus para el grupo. No nos engañemos, a los grupos nuevos les resulta difícil encontrar los fans fuera del círculo de sus conocidos o familiares.

La elección, sólo y únicamente de los covers puede ser interpretada como copia, ya que el cover, incluso en la mejor interpretación no deja de ser cover. Tocar obras del repertorio de otros es un método ideal en los conciertos para calentar y animar al público. Pero también puede ser como en la película EL CRUCERO – a mi me gustan las melodías que ya he oido, simplemente por reminiscencia, porque, ¿ cómo me puede gustar la canción que oigo por primera vez?

Yo no pertenezco a estas personas y por lo tanto espero el siguiente disco de Treskatalites con material de autor.

Y aquí la tracklista que no describí al principio

1.Christine Keeler
2.Save a Bread
3.Police Woman
4.Quizás, quizás, quizás
5.Dandimite

*** Escribiendo “España” me refiro al país en su totalidad, sin entrar en el tema de la división autonómica como el País Vasco o Cataluña. Me doy cuenta que hay muchos grupos que se auto definen como catalanes y no españoles, teniendo incluso paginas web en dos versiones lingüísticas: castellana o catalana, etc.

The Puppini Sisters - The Rise & Fall of Ruby Woo

Czas na trochę historii, aczkolwiek niezbyt odległej. Nieco ponad 3 lata temu napisałem swoją pierwszą recenzję (oczywiście nie liczę tu recenzji książek, które musiałem pisać na studiach). Napisałem wówczas dla RudeMaker.pl kilka słów o "The Rise & Fall of Ruby Woo" The Puppini Sisters. Poniżej nieco podrasowana wersja tejże recenzji.

The Puppini Sisters - The Rise & Fall of Ruby Woo [2007]



„The Rise & Fall of Ruby Woo” to drugi album londyńskiego tria, w skład którego wchodzą dwie Brytyjki, Stephanie O’Brien i Kate Mullins, oraz Włoszka – Marcella Puppini. Choć wszystkie oprócz śpiewania grają także na instrumentach wspomaga je trzech instrumentalistów: kontrabasista „Mister Mister”, obsługujący fortepian oraz instrumenty perkusyjne „Two Toms” oraz „Ol’ Mar” grający na gitarze, mandolinie i pandeiro. Ich udział ma niebagatelny wpływ na brzmienie albumu, wszak przekrój instrumentarium jest dość szeroki - od kontrabasu, poprzez skrzypce, po trójkąt. 

Już patrząc na okładkę można domyślić się, że będziemy mieli do czynienia z retro. I tak w rzeczywistości jest. Jednak, o ile słowo „retro” w wielu przypadkach brzmieć może jak zarzut, w tym tak nie jest. The Puppini Sisters inspirują się latami 30. i 40., zarówno jeśli chodzi o muzykę, jak i modę. Ich muzyka to swoisty amalgamat, w którym jazzujący swing miesza się z muzyką wykonywaną przez amerykańskie żeńskie grupy wokalne, popularne zwłaszcza w okresie powojennym. Wszystko to doprawione jest bardziej współczesnymi brzmieniami.



Słuchając płyty „The Rise & Fall of Ruby Woo” cały czas po głowie chodziła mi myśl: „już to gdzieś słyszałem”. Nic dziwnego, bo jak się później okazało większość utworów znajdujących się na płycie mieliśmy już okazję słyszeć w niejednym wykonaniu. Czego tu nie ma? Są tu utwory (skomponowane lub wykonywane) przez takich artystów jak: R.E.M., Barry Manilow, Louis Armstrong czy Beyonce Knowles.

Nie ma sensu opisywać każdego utworu, więc poprzestanę na kilku, które wyróżniają się spośród reszty (przekładając na bardziej zrozumiały język – te, które najbardziej mi się podobają).

Na uwagę zasługuje zwłaszcza "Soho Nights", pierwszy na płycie oryginalny utwór zespołu. Prawdopodobnie zawarto w nim autobiograficzne treści. Możemy dowiedzieć się, że to w Soho życie było piękną grą, to tam tańczono jak głupcy, jednak czy historia ta pobudzi do tańca słuchaczy? Według mnie tak.

Do najlepszych utworów na płycie należy także "Crazy in Love". Oryginał, śpiewany przez Beyonce i rapera Jay-Z, kilka lat temu odniósł niesamowity sukces, zdobywając pierwsze miejsca na listach przebojów i bijąc rekordy sprzedaży. Wersja The Puppini Sisters na szczęście niewiele ma wspólnego z pierwowzorem. Dość powiedzieć, że wykorzystano tu m.in. skrzypce, na których gra Steph O'Brien. Płytę warto kupić chociażby dla tego utworu. 

Zatrzymajmy się na dłuższą chwilę przy "It Don't Mean a Thing If It Ain't Got That Swing", skomponowanym w 1931 r. przez Duke'a Ellingtona, a przed "siostrami" śpiewanym przez takie tuzy światowego jazzu, jak Ella Fitzgerald, Nina Simone, czy Django Reinhardt. Członkinie The Puppini Sisters są absolwentkami londyńskiego konserwatorium muzycznego Trinity Colege of Music, więc nie można im zarzucić muzycznej ignorancji, lecz czy wystarczy to, by mierzyć się z Ellą - nie bez przyczyny nazywaną "First Lady of Song"? Porównań "siostry" nie unikną. 



Teraz czas pomarudzić. Podstawowym zarzutem jest to, że na płycie dominują covery. Szkoda, bo utworów napisanych przez The Puppini Sisters słucha się bardzo dobrze, jednakże ma się wrażenie, że są one tylko dodatkiem. Dla mnie cover, nawet najlepiej zaaranżowany, to tylko cover. Jakże wymowny jest fakt, iż na okładce nie zaznaczono kto napisał utwory śpiewane przez "siostry", dla mnie jest to spore nadużycie. 

Debiutancka płyta zespołu "Betcha Bottom Dollar" składała się wyłącznie z interpretacji cudzych utworów, tak więc widać tendencję spadkową. Chciałbym, aby na kolejnej płycie to cudze utwory były w mniejszości, by były swego rodzaju wisienką na torcie.

Płyty słucha się przyjemnie, jednak nie pozostaje w pamięci na dłużej. Właśnie to jest drugim zarzutem Po przesłuchaniu debiutanckiego albumu, nawet po roku, w głowie siedziały mi "Mr Sandman", "Tu Vuo Fa L'Americano" i "Jeepers Creepers". Tutaj niestety tak nie jest. No, może małym wyjątkiem będzie "Soho Nights". 

Posiadana przeze mnie płyta to "wydanie polskie", czyli w porównaniu do międzynarodowego dość okrojone (chodzi głownie o objętość wkładki). W tym przypadku brakuje także jednego utworu - "Don't Sit Under The Apple Tree". Coś za coś. Niższa cena, ale uboższe wydanie. 

Żałuję, że w 2008 r. nie było mi dane pojechać na koncert The Puppini Sisters. Cóż, trzeba mieć nadzieję, że jeszcze zawitają do naszego kraju.

Końcowa ocena płyty: 3,5/5

niedziela, 17 lutego 2013

14.02.2013 - Panna Marzena i Bizony, Konopians - Sosnowiec

Ponad 2 lata po ostatniej wizycie, wróciłem do klubu, który w międzyczasie po raz kolejny zmienił nazwę, w pobliżu sosnowieckiej Żylety. Wtedy (22.01.2011) grali The Balangers, Cała Góra Barwinków oraz Konopians, był to premierowy koncert ich drugiego albumu pt. "eSTiOuPi". W czwartek 14 lutego, również odbył się koncert premierowy, ale już nie Konopiansów (którzy, notabene, także wystąpili), a Panny Marzeny i Bizonów, zespołu rodem z powiatu oświęcimskiego (Brzeszcze i Oświęcim).     


Ów koncert, pod nazwą VALĄSIĘTYNKI, był jedną z niewielu okazji, by zobaczyć Pannę Marzenę i Bizony w akcji. Zespół ten niestety koncertuje bardzo rzadko. Ja widziałem go tylko raz, 25 kwietnia 2008 r. w bielskim RudeBoy Clubie. Grali wówczas przed Vespą i - jeśli nic nie pomyliłem - był to ich pierwszy koncert. Pamiętam, że zagrali wtedy bodajże same covery, m.in. "Skinheads Dem A Come" Mr. Symaripa i "54-46 That's My Number" Tootsa i The Maytals.

A to można było przeczytać w zapowiedziach (chociażby na stronie klubu):

Panna Marzena i Bizony to najświeższy projekt Marola i chłopaków ze zmarłej dwa lata temu Arki Taty Marka, która w Rudeboyu dała swego czasu kilka niezapomnianych koncertów. Przetrzebiona ekipa Arki, wzmocniona obecnie nowym narybkiem młodych instrumentalistów oraz czarującym wokalem (odnalezionej w podziemiach oświęcimskich klubów jazzowych) tajemniczej Panny Marzeny, znów pojawi się na scenie. W swym repertuarze Bizony zaprezentują zestaw popularnych jamajskich szlagierów z lat 60-tych, zapowiadając nową jakość w starym stylu. Zapraszamy! Szczególnie gorąco wszystkie nastolatki!
Warto dodać, że oprócz ludzi z Arki Taty Marka, w obecnym składzie są też byli członkowie Analogii Snu (w sieci wciąż "wisi" ich strona, z której można ściągnąć demówkę) oraz Skandalu. Na razie nie będę rozwijał historii zespołu, wszystkiego w swoim czasie dowiecie się z wywiadu.  

6 lutego zespół udostępnił cały album (o którego nagrywaniu, wraz z Maćkiem i Krzakiem z Vespy, słuchy chodziły już rok wcześniej) do przesłuchania na swojej stronie, tak więc na wprawienie się w odpowiedni nastrój, a przy okazji dokładne zapoznanie się z muzyką, był ponad tydzień. Oczywiście nie omieszkałem przesłuchać albumu, i to nie raz.   




Koncert miał zacząć się o 19, ale ja i dwoje znajomych, dotarliśmy do Remedium pół godziny wcześniej. W klubie były jeszcze pustki, co nie wróżyło najlepiej. Na szczęście z czasem ludzi przybywało coraz więcej.

W międzyczasie znalazł mnie Marcin z Bizonów, porozmawialiśmy trochę i w ogóle. O tym więcej, przy okazji wywiadu. Uważni czytelnicy forum mogą się domyślić, gdzie rzeczony wywiad może się ukazać. 

Przejdźmy jednak do koncertu. Zespół zaczął i zakończył swój set jamajskimi klasykami. Na początku, na rozruch publiczności, zagrał "Mad About You" Laurela Aitkena, utwór wręcz idealny na Walentynki. Zakończył natomiast świetną piosenką, z którą miałem nie lada problem, za żadne skarby nie mogłem skojarzyć, kto jest jej autorem i w czyim wykonaniu ją słyszałem. Zagadkę rozwiązałem dopiero po powrocie do domu. Okazało się, że piosenka ta to "Jumbie Jamberee", znana także jako "Zombie Jamboree", "Back to Back" lub po prostu "Jamboree". Za jej autora uważany jest Conrad Eugene Mauge Jr. Wśród autorów różnych wersji znaleźć można i wspomnianego wcześniej Ojca Chrzestnego Ska.


Na scenie można było zobaczyć odpowiednią choreografię Panny Marzeny i jednego Bizona. Szkoda tylko, że nie zmobilizowano publiczności, by przy słowach "back to back, belly to belly" także się ruszała. Fajnie by to wyglądało. A może nawet osoby, które siedziały lub stały pod ścianami, widząc resztę ludzi, także odważyłaby się wejść na parkiet. Kto, wie, kto wie. Na szczęście bodaj dwie osoby, bodajże z terenu Panny Marzeny i Bizonów, wiedziały o co chodzi.

Covery coverami, czekałem jednak na piosenki z debiutanckiej płyty. No i się doczekałem! Poczynając od "King of ska", przez "Pomidory w Brighton", "Jawkę 20" i "Niemkę" (aka "Airport Lover's Song"), po "Zuzannę Wrzesień". Trochę niżej znajdziecie całą setlistę. Zagrali prawie wszystko z debiutanckiej płyty. I to jak zagrali! Widać było pełen luz i to, że granie sprawia im prawdziwą frajdę, a to naprawdę się chwali. 

Ludzi, co prawda, nie było na parkiecie zbyt wielu (a przynajmniej nie tyle ile być powinno), ale było i pojedyncze skankowanie, i taniec w parach (wszak mieliśmy Święto Zakochanych), i nawet jakaś zabawa w kilka osób. Dla każdego coś miłego. Co cieszy, prawie nie było pogowania. W tym miejscu, zresztą co ja piszę - ZAWSZE warto przypominać fragment "Generała" Vespy:

albo kurwa pogo, albo kurwa ska

Na szczęście takie zachowanie nielicujące z godnością prawdziwego fana ska, miało li tylko incydentalny charakter.

Kolejną zagwozdkę miałem przy utworze "Otwórz mi dom" (do którego zespół nagrał teledysk), no bo gdzieś już to słyszałem, na okładce nie było nawet najmniejszej podpowiedzi (tutaj mały minus dla zespołu), a wiedzieć musiałem, bo... bo tak.


Zagadkę, podobnie, jak i poprzednią, udało się rozwikłać, już po powrocie do domu. "Otwórz mi dom" to polska wersja "Open The Door" duetu Clive & Naomi (Clive Wilson i Naomi Campbell, nie mylić z supermodelką).


Koncert Panny Marzeny i Bizonów skończył się o 21:00 (trwał godzinę z hakiem), niestety nie było bisów. Gdyby nie dobry człowiek, który zaoferował podwiezienie do Sosnowca, a później także odwiezienie do Bytomia, moja obecność stanęłaby pod dużym znakiem zapytania. Cieszę się jednak, że udało mi się dotrzeć do Remedium i zobaczyć świetny koncert Panny Marzeny i Bizonów. Kto wie, kiedy nadarzy się kolejna okazja.

A pomyśleć, że zagrali tylko na dwa dęciaki, bez trąbki. Oj, wtedy to już tynki na pewno by się waliły.

 Panna Marzena i Bizony Setlist Remedium, Sosnowiec, Poland 2013


















Po Pannie Marzenie i Bizonach na scenie zainstalował się zespół Konopians. Zaczął grać ok. 21:30. Napisałem "około", bo płynnie przeszli od ustawienia się i próby dźwięku do właściwego koncertu, rozpoczętego trwającym dłuższą chwilę intro. 


ValąSięTynki Obalają
Konopians to zespół, który widziałem już wielokrotnie na koncertach klubowych oraz plenerowych, zarówno w okolicach debiutu fonograficznego (epka "Quantalaya" z 2005 r.) i pierwszego albumu, jak i płyty "eSTiOuPi" (tak swoją drogą, gdy byłem na premierze albumu w klubie Soho, to nie zobaczyłem tylko Konopiansów, tak to już bywa gdy jest się uzależnionym od komunikacji publicznej). Na przestrzeni lat, skład zmieniał się nie raz. Jakiś czas temu do składu dołączył puzonista Konstanty "Baniak" Janiak oraz Agnieszka "Gaga" Rarok grająca na instrumentach klawiszowych oraz... skrzypcach. Tym razem niestety grała tylko na klawiszach.

Fanem Konopians jestem od lat, dlatego też często bywam na ich koncertach, ale ten zagrany 14 lutego zaliczam do najmniej udanych. Po pierwsze zachowanie puzonisty, naprawdę - i nie jest to tylko moje zdanie - wyglądał i zachowywał się jakby wstał lewą nogą i miał wszystko w dupie. Do tego rozmówki z drugim trębaczem, ktróy od czasu do czasu wchodził na scenę. Właściwie to nie mam pojęcia kim on był, bo raczej nie członkiem zespołu. No chyba, że takim "z doskoku".

Drugą sprawą było to, jak zespół grał. W niektórych utworach, chociażby w "Fali", po prostu zamulali, tylko czekałem, aż wreszcie piosenka się skończy. Ponadto solówki gitarzysty Mariusza Orzełowskiego, których po prostu nie znoszę (ogólnie solówek gitarowych, rzecz jasna). Może gitarzysta, który bardzo chciał pokazać swoje możliwości, nie przestawił się ze swojej ambient-jazzowej Muariolanzy na old school reggae'owe Konopians. Rozumiem, że zespół ewoluuje, chce zmieniać swoje brzmienie, ale jeszcze w zeszłym roku wszystko naprawdę brzmiało świetnie, nie było przynudzania. Skąd zatem ta wolta?

Oczywiście były też i jasne punkty koncertu. Zaliczam do nich zwłaszcza utwory z "One Way" - "Polemick", "Partizana", "Paul Lufke Se Za" i "Słodki sen". To właśnie na nie najlepiej reagowała publiczność, to właśnie te stare kawałki były skoczne, przy nich można było potańczyć.

W pewnym momencie Cozer powiedział:
miejmy nadzieję, że chociaż troszeczkę smyrnęły się tynki
Mam wrażenie, że "smyrnęły się" raczej przy "Słodkim śnie", niźli przy "Fali" czy "Dusze się". 

Podstawowy set zespół skończył ok. 22:30. Nie mogło jednak zabraknąć bisu, i to specjalnego, prawie 30-minutowego. Specjalny bis, bo i okazja specjalna okazja. Oprócz Walentynek, 14 lutego br. mijało 16 lat od pierwszego koncertu Konopians. Wtedy jeszcze w składzie z Żabą, który wszedł na scenę i powiedział kilka słów z tej okazji. Wokalista Konopians ogłosił ponadto, że w marcu kapela wchodzi do studia rejestrować nową płytę. 


Konopians Setlist Remedium, Sosnowiec, Poland 2013

Podsumowując wypad do Sosnowca: dobra muzyka, znakomity koncert Panny Marzeny i Bizonów, trochę słabszy niż zwykle występ Konopians, do tego dobre towarzystwo. No czego chcieć więcej? Może tylko ludzi na parkiecie.

RudeMaker Podcast episode 5: Love, Love, Love

14 lutego opublikowałem na mixcloud kolejny odcinek podcastu, tym razem - z racji Walentynek - poświęcony miłości.

Dzisiaj Święto Zakochanych, dlatego też motywem przewodnim podcastu - z drobnymi wyjątkami - będzie miłość i różne jej aspekty. Prezentujemy wam ponad godzinny zestaw utworów artystów różnych pokoleń, pochodzących z różnych krajów. Oczywiście nie mogło zabraknąć reprezentantów Polski, tym razem jest ich 4: Ziggie Piggie, Make Progress, The Bartenders i Vespa. Obok jamajskich weteranów, pokroju Barringtona Levy'ego, usłyszycie niezbyt znane Soul Revival Sound System i The Pepitones z USA.

Podobnie, jak tydzień temu, usłyszycie przesłanie z okazji Black History Month, tym razem kilka słów przekażą wam Richie Stephens oraz Morgan Heritage.





Tracklista:

1. Skadyktator & Ziggie Piggie - RudeMaker Jingle
2. Mos Dub - History Town (instrumental) ["Mos Dub instrumentals, produced by Max Tannone", 2010]
3. Liquidizer Sound - Route 69 AKA The Reggae Bus ["Super Ferric Adventures Volume 1", 2013]
4. Ziggie Piggie - I Love You ["Old Songs", 2009]
5. June "J. C." Lodge - Someone Loves You Honey [VA "Reggae Golden Jubilee: Origins Of Jamaican Popular Music (50th Anniversary)", 2012]
6. The Bartenders - I Need You ["The Bartenders", 2009]
7. Morgan Heritage - Black History Month Drop
8. Morgan Heritage - The Girl Is Mine ["The Return", 2012]
9. Cocoa Tea - A Love Like Yours And Mine ["In A Di Red", 2012]
10. Roger Rivas - Cold Serenade ["Organ Versions vol. 1", 2009]
11. Make Progress - I Need You ["Wiele dróg", 2012]
12. Richie Stephens - Black History Month Drop
13. Richie Stephens & Gentleman - I Found Heaven ["Live Your Life", 2012]
14. The Pepitones - Orgasmic ["Greatest Hits", 2012]
15. The Pepper Pots - Train To Your Lover ["Train To Your Lover", 2011]
16. Soul Revival Sound System - One Kiss ["Soul Revival Sound System", 2012]
17. Barrington Levy - My Woman ["Sweet Reggae Music: Reggae Anthology", 2012]
18. Kehv - Love Will Find a Way ["Simply KEHV", 2009]
19. High Times - Ready To Love ["Que no acabi mai!", 2011]
20. Vespa - To tyle dziś kosztuje (oridżinal Vespa werszyn) ["To tyle dziś kosztuje", 2010]
21. Reggae Roast - Love Dub ["Love Light", 2012]
22. Skadyktator & Ziggie Piggie - RudeMaker Jingle

A już za kilka(naście) godzin relacja z koncertu Panny Marzeny i Bizonów oraz Konopians!


sobota, 16 lutego 2013

Podcast + recenzja "Perfect Love Song" Morgan Heritage

 Na początek coś do posłuchania.

Przed wami kolejny, już czwarty, odcinek podcastu RudeMaker. Kolejny raz skaczemy z jednego państwa do drugiego. Usłyszycie tu utwory artystów z Hiszpanii, Szwajcarii, Belgii, Niemiec, USA, Wielkiej Brytanii, Meksyku i Polski. Z naszego kraju prezentujemy zarówno mniej lub bardziej aktywnie działających Skautów, jak i już niestety nieistniejące, nieco zapomniane - Kultura de Natura ze świetną, pochodząca z Jemenu, wokalistką Rasm Al-Mashan; Black Gang SkaJazz Sosnowiec, znany też m.in. jako Black Gang, ska-jazzowa petarda z polskiego Kingston; Negril i jego utwór "Dla ciebie", tutaj w dubowej wersji dr. EMZK-i; dubowe Wszystkie Wschody Słońca.

Są i stosunkowo młode projekty (vide Treskantalites, The Steadytones), i weterani (tacy jak Neville Staple, zmarły w 2011 r. Leonard Dillon czy Freddie McGregor). Ten ostatni ma też też dla słuchaczy kilka słów z okazji obchodów Black History Month.

A w ramach bonusu piosenka szwajcarskiego Pouffy Poup z ich ubiegłorocznej koncertówki.

Część utworów, jak na razie, jeszcze nie ukazała się na żadnym nośniku, dlatego też nie zawsze informacje są pełne.

Jest ska, jest reggae, jest dub, jest też i trochę soulu i kilka innych "smaczków". Nic tylko słuchać.

Więcej szczegółów, w tym tracklista, na facebooku.



A teraz coś do poczytania.


5 lutego premierę miał singiel "Perfect Love Song", zapowiadający album "Here Come The Kings" zespołu Morgan Heritage. O utworze tytułowym pisałem w styczniu, wtedy też wydawca Morgan Heritage - VP Records, udostępnił tytułowy utwór.


Zespół został założony w 1994 r. przez pięcioro dzieci jamajskiego artysty Denroya Morgana. Peter "Peetah" Morgan, Una Morgan, Roy "Gramps" Morgan, Nakhamyah "Lukes" Morgan i Memmalatel "Mr. Mojo" Morgan grają ze sobą do dziś. W ciągu prawie dwóch dekad nagrali 8 studyjnych albumów. Ostatni, "Misson In Progress", w 2008 r. Oprócz tego mają na koncie single, koncertówki oraz trzy części składanki "Morgan Heritage Family & Friends".

Warto także wspomnieć, że także dzieci członków zespołu działają w branży muzycznej. Ot, chociażby Jamere, syn Petera.

Morgan Heritage - Perfect Love Song [2013]



Na singlu "Perfect Love Song" oprócz tytułowej piosenki, znajduje się jego wersja instrumentalna oraz a capella. Ponadto "The Return" i "The Girl Is Mine" z ubiegłorocznej epki, aczkolwiek mam wrażenie, że - jak to już się zdarzyło - wydawca trochę wymieszał piosenki pochodzące z różnych źródeł i wysłał taką informację mediom, recenzentom oraz osobom odpowiedzialnym w radiach za playlisty. Teoretycznie, jako że singiel ukaże się tylko w wersji cyfrowej, można by to zweryfikować w sklepach z takową muzyką, takich jak iTunes czy Amazon, ale w obu singiel składa się... tylko z tytułowej piosenki. Co ciekawe, w obu tych serwisach, jak na razie, można tylko zamawiać pre-ordery, normalna sprzedaż ruszyła dopiero 15 lutego. Cóż, człowiek dostaje różne nagrania jeszcze przed oficjalną premierą i potem - jeśli lubi mieć jasne sytuacje - jest małe zamieszanie. Mniejsza jednak o to.

Zespół Morgan Heritage po raz pierwszy usłyszałem lata temu w jakimś filmie o Jamajce lub - co bardziej prawdopodobne -  o jej najsłynniejszym przedstawicielu, Bobie Marleyu. Później właściwie nie miałem kontaktu z ich muzyką. Aż do tego roku, gdy zostałem zaproszony do współpracy przez VP Records i dzięki temu dowiedziałem się o "Perfect Love Song". A potem już samo poszło.

Rzeczony love song, to perfekcyjna, a jakże, propozycja na zbliżające się Walentynki, zwane również Świętem Zakochanych (że niby sama komercja rodem ze Stanów Zjednoczonych? co z tego). Ten miłosny hit, napisany przez Morgan Heritage, a wyprodukowany przez zespół we współpracy z  Lintonem "TJ" Whitem i Andrew Myrie, jest też dobrym zwiastunem nadchodzącego albumu, gdzie w podobnym, loversowym klimacie znajdziemy np. "Love Stoned" z Busy Signalem. 

Czy rację miał Mojo Morgan mówiąc
A perfect love song to me is a love song that goes beyond the bedroom. It’s a song that can apply to love Universally
 musicie ocenić sami.

Oprócz normalnej wersji możemy posłuchać wersji instrumentalnej, gdyby ktoś chciał zaśpiewać wybrance swojego serca coś w ojczystym języku, chociażby tekst bijącego rekordy popularności utworu "Ona tańczy dla mnie". Połączenie zaiste ciekawe. Dobrym rozwiązaniem jest też wersja a capella. Według mnie we wszystkich singlach, nawet tych ukazujących się tylko w wersji cyfrowej, instrumental i a capella (plus opcjonalnie jakieś remiksy) to podstawa, wszak po co płacić za coś, co i tak za jakiś czas dostaniemy na albumie. Tak swoją drogą, nie ukrywam, że z chęcią posłuchałbym "Perfect Love Song" na jakimś kipiącym od basów dubowym podkładzie. Ktoś się podejmie tego zadania?

Oczywiście, tu informacja dla osób niezbyt przepadających za piosenkami o miłości, na "Here Come The King", pierwszym od 2008 r. studyjnym albumie, znajdą się też piosenki w trochę innym klimacie, bardziej roots and culture.

Wszystko bardzo dobrze zaśpiewane, dobre, niedenerwujące przy dłuższym słuchaniu melodie, naprawdę porządna produkcja. Czego chcieć więcej?

Na koniec jeszcze słów kilka o piosenkach z epki z 2012 r. "The Return" to muzyczny powrót po małej przerwie, zresztą sami posłuchajcie.



Ciekawszy jest drugi utwór. "The Girl Is Mine", napisany przez Michaela Jacksona, to utwór opowiadający o dwóch mężczyznach, w tym przypadku braciach, co dodaje nieco pikanterii, rywalizujących o miłość tej samej kobiety. Jacko zaśpiewał tenże utwór z Paulem McCartneyem, był to pierwszy singiel z legendarnej już płyty "Thriller" z 1982 r.

Żeby było ciekawiej, w ubiegłym roku Easy Star All-Star wydał płytę "Easy Star's Thrillah", reggae'ową wersję bestsellera Króla Popu. W utworze "The Girl Is Mine" gościnnie wystąpił Mojo Morgan z Morgan Heritage (a oprócz niego zespół Steel Pulse).

Poniżej możecie porównać wszystkie trzy wersje: 








No to odpalamy klip i śpiewamy:


Jeszcze tekst, jakby komuś nie działał youtube.

(Intro)
Hear mi nuh baby. Whoa na na na na (Whoa na na na)
Baby whoa na na na (baby whoa na na)
Just one touch, one kiss from your lips, it's heaven, yeah
(Chorus)
Loving you is like the perfect love song
You know the one that you always wanna hear
And when my day's going all wrong
Seeing you is like the song in my ear
So all I need is you baby, body to body, with only you baby, and I don't need another
Cause baby what we got, we got a perfect, perfect love song
 (1st verse)
Ah just di way you look pon mi when you see mi (see mi)
And di way you put it pon mi when you gimme (gimme)
Ah suh mi love when di fyah blaze, you see mi (see mi)
Nah guh see mi roam round like I'm a gypsy
You're like peas to a pod, queen to a king, bullet to a gun,
what they got in common is they all belong together. And it's made me realize...
(Chorus)
Loving you is like the perfect love song
You know the one that you always wanna hear
And when my day's going all wrong
Seeing you is like the song in my ear
So all I need is you baby, body to body, with only you baby, and I don't need another
Cause baby what we got, we got a perfect, perfect love song
 (2nd verse)
 You got me overjoyed with the love that you're giving to me, and mi cyan't ask fi nothing more (nothing more) and all I need, I already have, cause you're here with me. Baby it's you and I forevermore. Baby you're like a plane to the sky, car to the street, key to the ignition, baby what they got in common is they all belong together. And it's made me realize that...
(Chorus)
Loving you is like the perfect love song
You know the one that you always wanna hear
And when my day's going all wrong
Seeing you is like the song in my ear
So all I need is you baby, body to body, with only you baby, and I don't need another
Cause baby what we got, we got a perfect, perfect love song
 (DJ verse)
Baby! Everything about this love we share is perfect (perfect)
Nothing nuh deh a road weh can come near it (nuh worth it)
Every room you step inna, you light it up like light's inna
Times Square, New Years Eve, Electric City, Tokyo
Woman your love ah fall pon mi like di falls of Niagra
Lift mi higher than di peeks pon di mountains of Kenya
With you I reach a level that is ever blessed
It's made me realize (made me realize)
(Chorus)
Loving you is like the perfect love song
You know the one that you always wanna hear
And when my day's going all wrong
Seeing you is like the song in my ear
So all I need is you baby, body to body, with only you baby, and I don't need another
Cause baby what we got, we got a perfect, perfect love song

W najbliższym czasie możecie się spodziewać relacji z koncertu Panny Marzeny i Bizonów, recenzji epki The Talks oraz albumów Western Standard Time: Big Band Tribute to the Skatalites i Panny Marzeny i Bizonów. Cierpliwości!

środa, 6 lutego 2013

29.09.2012 - Bracia Figo Fagot - Katowice

Powoli nadrabiam zaległości w relacjach koncertowych. Na pierwszy ogień pójdzie koncert Braci Figo Fagot w Katowicach.


Bracia Figo Fagot to niemalże fenomen na obecnej polskiej scenie muzycznej, bowiem grają disco polo (według niektórych alternatywne disco polo), gatunek tak wykpiwany latami przez krytyków muzycznych i tzw. poważne media. Disco polo = synonim wiochy, przaśności, wąsatych dżentelmenów w skarpetkach i sandałach. Teraz, za sprawą Braci Figo Fagot, ale też zespołu Weekend czy Tomasza Niecika, muzyka ta przeżywa prawdziwy (drugi) renesans, i to już nie tylko na niszowych kanałach telewizyjnych, takich jak TV Disco czy Polo TV, albo dniach miast, miasteczek i wsi, a w mediach mainstreamowych. Teraz przyznanie się do słuchania disco polo nie jest już wśród młodych ludzi traktowane jako faux pas. A wszystko zaczęło się od GIT Produkcji i ich sztandarowych kreskówek w rodzaju Kolesia Git, Pieska Leszka czy Kapitana Bomby.



  
Twórcą tychże kreskówek - a także wielu innych, m.in. "Człowieka Biegunki", "Pod gradobiciem pytań", "Generała Italii", "Cześka hydraulika", "Misia Push-upka" - jest Bartosz Walaszek vel Filip Barłoś (czyli Fagot), członek Zespołu Filmowego Skurcz, odpowiedzialnego za kultowe już "Wściekłe pięści węża" czy "Sarnie żniwo". Bartosz Walaszek jest także współtwórcą serialu "Kaliber 200 volt". Jego akcja toczy się wokół... discopolowego zespołu Bracia Figo Fagot - drugi z braci to Piotr Połać vel Fabian Barłoś (czyli Figo) . Zerknijmy na chwilę do wikipedii:

Na potrzeby każdego odcinka był przygotowywany mini teledysk w stylu Disco polo z wyraźnie nieklasycznymi tekstami tego gatunku muzycznego charakteryzującymi się czarnym humorem i licznymi wulgaryzmami. Po udostępnieniu serialu szerszej publiczności na oficjalnym kanale YouTube stacji Rebel:tv, rozległy się prośby fanów serialu o faktyczne założenie zespołu wykonującego taką muzykę. Pomimo, że zespół zadebiutował już na IV Festiwalu Twórczości Żenującej Zacieralia odbywającym się 15 stycznia 2011 w warszawskim klubie muzycznym Progresja, wykonując piosenki z nakręconego serialu, to faktycznie nagranie płyty studyjnej i aktywacja grupy nastąpiła w 2012.
W 2012 r. Bracia ruszyli w Polskę szerzyć discopolową misję wśród obywateli III Rzeczpospolitej. Zawitali też do stolicy województwa śląskiego (jak się później okazało, niejeden raz).



Twórczość Braci Figo Fagot albo się od razu kupuje, albo wręcz nienawidzi. Niewiele osób ma do nich obojętny stosunek. Ja zaliczam się do pierwszej grupy, dlatego też nie mogłem nie pojechać na ich show w katowickim Klubie Studenckim ARKADA. Dzień wcześniej byłem na innym koncercie (Polsko-Český Punk Rock Show w Chorzowie), ale w przypadku gigów powiedzenie "co za dużo - to niezdrowo" nie ma zastosowania. 

Punktem zbornym został parking przy Simply, tuż obok bytomskiego dworca. Stamtąd ok. 18:30, po uprzednim zrobieniu alkozakupów, 5 osób ruszyło do Katowic. Oczywiście, w ramach przygotowania się do koncertu, przy muzyce Braci Figo Fagot. Po dotarciu na teren Akademii Ekonomicznej, bo to na jej terenie leży klub, ujrzałem prawdziwy tłum. Pierwszy raz od bardzo dawna, widziałem ponad stuosobową kolejkę czekającą na wejście (rzecz jasna, pomijam koncerty na kilka- czy kilkanaście tysięcy osób, bo tam 100 osób to kropla w morzu), ale to nie powinno dziwić skoro we wrześniu, jak można było przeczytać na facebooku BFF, warszawska Progresja została dwa razy wypełniona po brzegi świnkami i eleganckimi chłopakami.



Po dostaniu się do klubu, co chwilę potrwało, trzeba było przedrzeć się do sali, gdzie miał być koncert i znaleźć jakieś wolne miejsce. Łatwo nie było, ale na szczęście w końcu udało się zasiąść.

Słów kilka o publiczności: w klubie można było zobaczyć pełen przekrój ludzi w różnym wieku (tych w wieku studencki, tak to nazwijmy, najwięcej), od osób, których na co dzień widuje się na koncertach punk rockowych, przez fanów Kultu i innych studenckich zespołów, po bywalców Open'era. Pełen miszung, jak to się mówi na Górnym Śląsku.

Przed koncertem Braci, publiczność rozgrzewał DJ - notabene sam już zbyt "rozgrzany" - serwując hity różnego rodzaju, np. "W aucie" Sokoła, Pono i Franka Kimono, numery gwiazd wieczoru, a także... "Erę techno" The Analogs. Początkowo myślałem, że na wprawienie ludzi w klimat, DJ będzie puszczał tylko utwory w klimacie poniższego klipu, no ale widać miał inną wizję, a właściwie w ogóle jej nie miał. Ważne, że ludzie zaczęli się bawić. Ba, pod sceną rozkręciło się pogo, o co trudno czasem na koncertach punkowych lub hardcore'owych (wszak lepiej stać pod sceną z założonymi rękoma i stroić groźne miny).

   
W końcu na scenę wyszli oni, Fabian i Filip, Figo i Fagot. Zaczęli od "Hot doga", później m.in. "Gdybym zgolił wąs", "Mamuniu miła", "Disco commando", "Świnki i damy", "Małgoś głupia", no i oczywiście "Bożenko". Zagrali chyba wszystko ze swojej płyty "Na bogatości", wydanej przez S.P. Records (firmy mającej w swym katalogu albumy takich artystów, jak Kult, Abradab, Kaliber 44 czy Strachy na Lachy) plus "Elegancję Francję". Jako, że materiału nie mieli wówczas zbyt wiele - dopiero w grudniu ukazał się klip do "Zobacz, dziwko, co narobiłaś", zapowiadający drugi album - niektóre piosenki, ku uciesze zgromadzonej publiki, grali po kilka razy.

Pod scenę ciężko było się dostać, a jeśli ktoś już się docisnął, miał problem z utrzymaniem się na przedzie. No ale na takim gigu trzeba być jak najbliżej scenowych disco wieśniaków, więc nie ma zmiłuj się.

Na tym koncercie było wszystko: dużo alkoholu, wąsy, dywan, styropianowy penis, krzyki świnek, crowd surfing, po prostu szał i disco chłosta. Idealnie pasuje tu fragment piosenki "Bal jak bal":


bal jak bal disco rżnie na full
na parkiecie świński tłum 
świnki cieszą się, kiedy disco rżnie
jak świniobij ruszam w dęs 






Pewien niesmak pozostawił tylko brak gościa, zapowiadanego na plakatach i biletach. Tutaj organizatorzy, United Visions, niestety się nie popisali - nie było żadnej informacji ani w trakcie koncertu, ani już po nim.

Na koniec kilka fotek. Wszystkie pochodzą z lomoniada.blogspot.com







I pamiętajcie:

kobiety to pedały, a ziemniaki są trujące

Nikt tak nie kradnie jak Cygan,
z cygańskiego taboru.
Wykorzysta, okradnie,
szukaj wiatru w polu.

niedziela, 3 lutego 2013

VA - Reggae Golden Jubilee: Origins of Jamaican Music (50th Anniversary)

W ubiegłym roku, dokładnie 6 sierpnia, Jamajka obchodziła półwiecze swojej niepodległości. Z tej okazji na całym świecie odbyło się wiele okolicznościowych imprez i koncertów (np. "Respect Jamaica 50" w Londynie), a także wydano płyty, zadedykowane temu wydarzeniu, m.in. "Jamaica 50" The Tennors, 5-płytową kompilacja "Freedom Sounds" Trojan Records czy 3-płytową "Out Of Many, 50 Years of Reggae Music" VP Records. 



Jednak ten tekst dotyczyć będzie innej kompilacji, „ReggaeGolden Jubilee: Origins of Jamaican Music (50th Anniversary)”, także wydanej przez VP Records.



Various Artists - Reggae Golden Jubilee: Origins of Jamaican Music (50th Anniversary) [2012]



Box set "Reggae Golden Jubilee: Origins of Jamaican Music (50th Anniversary)" swoją premierę miał w listopadzie 2012 r. Składają się na niego 4 płyty, na których znalazło się dokładnie 100 utworów. Pierwszy dysk otwiera "Easy Snapping" Theophilusa Beckforda, a ostatni kończy "The Harder They Come" Jimmy'ego Cliffa. 

Wyboru utworów na "Reggae Golden Jubilee" dokonał Edward Seaga. Zatrzymajmy się przy nim na dłuższą chwilę, bo to postać dość ważna w historii Jamajki. Odegrał on istotną rolę zarówno w jamajskim przemyśle muzycznym, jak i w polityce. 

Ab ovo. Edward Seaga urodził się 28 maja 1930 r. w Bostonie w rodzinie jamajskiej o korzeniach szkocko-libańskich. Gdy miał 3 miesiąca jego rodzice wrócili na Jamajkę. Tam też, w Kingston, został ochrzczony. Po ukończeniu Wolmer’s Boys School, młody Edward wyjechał na studia do Stanów Zjednoczonych. W 1952 r. ukończył na Uniwersytecie Harvarda nauki społeczne, po czym powrócił na Jamajkę, gdzie objął stanowisko badawcze na Uniwersytecie Indii Zachodnich. Badania doprowadziły go do zainteresowania jamajską muzyką.  W 1955 r., w ramach projektu będącego pokłosiem tychże badań naukowych, nadzorował nagranie dla wydawnictwa Folkways "Folk Music of Jamaica", płyty z etniczną muzyką jamajską. Następnie produkował muzykę różnych artystów, a w późnych latach 50. założył własną wytwórnię WIRL (West Indies Recording Limited). Wydał nagrania takich artystów, jak Slim Smith, Byron Lee and the Dragonaires czy Higgs & Wilson. To właśnie singiel tegoż duetu pt. "Manny Oh" był jego największym hitem (sprzedano ponad 30000 egzemplarzy). W międzyczasie Seaga rozpoczął działalność polityczną w Jamaica Labour Party (JLP), konserwatywnej partii założonej w 1943 r. przez Alexandra Bustamante. Gdy po raz pierwszy zasiadł w parlamencie (w 1959 r.), sprzedał firmę Byronowi Lee, który przemianował ją na Dynamic Sounds Recording.

Po dostaniu się w wieku 29 lat do Parlamentu (w którym zasiadał przez 43 lata - najdłużej w historii  parlamentaryzmu jamajskiego oraz całego regionu Karaibów), jego kariera nabrała rozpędu. Był ministrem ds. rozwoju i opieki społecznej, następnie finansów i planowania. W 1974 r. został przywódcą JLP. Był, co istotne, jedną z osób odpowiedzialnych za opracowanie konstytucji niepodległej Jamajki, to za jego sprawą znalazła się w niej część dotycząca praw człowieka, uwzględniono Kartę Podstawowych Praw i Wolności, utworzył stanowisko rzecznika publicznego itp. W latach 1980-1989 był premierem Jamajki, jego poprzednikiem oraz następcą na tym stanowisku był Michael Manley (na poniższym zdjęciu obaj premierzy, polityczni rywale, wraz z Bobem Marleyem w czasie koncertu One Love Peace). 


We własnym gabinecie Seaga kierował resortami finansów i planowania oraz energetyki, bogactw naturalnych i górnictwa. W 2005 r. wycofał się z życia politycznego. 

Seaga, nawet piastując najwyższe stanowiska, w dalszym ciągu wspierał muzykę jamajską (zwłaszcza ska). Wręcz wykorzystywał do tego swoją pozycje. Niemal całe swoje życie był żarliwym zwolennikiem promowania i zachowania jamajskiej kultury. Przede wszystkim jego zasługą jest upowszechnienie ska poza granicami Indii Zachodnich. Szczególną okazję do promocji widział w Wystawie Światowej Expo '64. Dzięki niemu w Nowym Jorku zagrał wówczas zespół Byron Lee and the Dragonaires, wsparty przez takich topowych wokalistów, jak Prince Buster, Jimmy Cliff, Peter Tosh czy Eric "Monty" Morris. Wystawa w 1964 r. przyniosła Jamajce nie tylko mnóstwo turystów, ale i miała swoje konsekwencje kulturowe. To właśnie w tym roku na brytyjską listę przebojów dostała się piosenka "My Boy Lollipop" Millie Small, była ona pierwszą artystką z Jamajki na listach przebojów w Wielkiej Brytanii! Muzyka ta powoli opanowywała cały świat (poniżej występ Millie w fińskiej telewizji). Wszystko to dało dobry fundament przyszłej karierze Boba Marleya, Jimmy'ego Cliffa i innych artystów popularnych na całym świecie.  



Edward Seaga wspomagał (a nawet inicjował powstanie) większości instytucji budujących świadomość kulturową i tożsamość narodową, rozwijał także sztukę, rzemiosło i dziedzictwo narodowe. Dość wspomnieć chociażby o Jamaica Festival, Devon House czy National Heroes Park.

Na koniec tego historycznego wtrętu, dodać należy, iż Edward Seaga posiada kilka doktoratów honoris causa (m.in. Tampa University i Boston University), otrzymał wiele prestiżowych nagród międzynarodowych i odznaczeń państwowych, jest członkiem Tajnej Rady Jej Królewskiej Wysokości, a także... prezesem drużyny Tivoli Gardens Football Club. A to i tak jeszcze nie wszystko.

Wróćmy jednak do "Reggae Golden Jubilee". Edward Seaga, jak widać, jest odpowiednia osobą do spisania historii jamajskiej muzyki, a także dokonania odpowiedniej selekcji. Na 4 płytach dostajemy naprawdę potężną dawkę muzyki. Mamy tu pełen przekrój przez muzykę popularną Jamajki, od ska, przez rocksteady i reggae, po dancehall. Po prostu 50 lat muzycznej historii tej słonecznej karaibskiej wyspy. Jest to właściwie kompilacja dla wszystkich grup wiekowych, coś dla siebie znajdą tu stare dziady słuchające wczesnego ska, jak i młodzież zachwycająca się dancehallem (i odwrotnie).   

Tej kompilacji, nawet gdyby bardzo się chciało, nie da się przesłuchać za jednym podejściem. I wcale nie chodzi o jej długość (choć całość trwa ponad 5 godzin), ale o to, co można niej usłyszeć. Ja np. dosłownie zawiesiłem się na numerze "Ram Goat Liver" Pluto Shervingtona -  artysty, którego wcześniej znałem tylko z "Trojan Bob Marley Covers Box Set". Swoją drogą warto zainteresować się tą kompilacją (podobnie, jak i innymi sygnowanymi marką Trojan Records), bo utwory Marleya i The Wailers, śpiewają tam takie persony, jak Max Romeo, Delroy Wilson, Horace Andy czy Ken Boothe.



Kolejna "zawieszkę" zaliczyłem przy "Someone Loves You Honey" J.C. Lodge (piosenkę, wcześniej znaną przeze mnie tylko z wersji Lutricii McNeal), a potem jeszcze przy "Pass The Dutchie" Musical Youth, o powszechnie znanych hitach, pokroju "Sweet & Dandy" The Maytals czy "Cherry Oh Baby" Erica Donaldsona, nawet nie wspominam. To właśnie lubię!



Oczywiście na kompilacji mnóstwo jest utworów, które doskonale znam, są i takie, które umieściłbym w swoim prywatnym jamaican top 100 (i to blisko szczytu tej listy), np. "My Boy Lollipop" Millie, "The Tide Is High" The Paragons, "Carry Go Bring Come" Justin Hinds & The Dominoes czy "54-46 Was My Number" The Maytals. Są i piosenki powszechnie (no może to zbyt mocne słowo) znane także przez osoby nie obcujące na co dzień z takową muzyką - ot, chociażby "You Don't Love Me (No, No, No)" Dawn Penn, "Murder She Wrote" Chaka Demus & Pliers czy z tych nowszych "Gimme The Light" Sean Paula i "Welcome To Jamrock" Damiana Marleya.  

Edward Seaga wybrał także utwory artystów, których pierwszy raz usłyszałem właśnie na "Reggae Golden Jubilee". Ba, o niektórych nigdy wcześniej nie słyszałem, chociażby o Lovindeer, Warrior King czy Tyrone Taylor. Cóż poradzić, dancehalle, roots reggae zresztą też, to nie jest to, co kręci mnie w muzyce rodem z Jamajki najbardziej. Zasłużone zespoły/artystów wypada znać, lubić nie trzeba. Czyż nie?

A skoro już jestem przy takich, a nie innych wykonawcach to za najsłabszą uważam ostatnią, czwartą płytę. To właśnie na niej roi się od przedstawicieli współczesnego dancehallu, którego przedstawicielami są Sizzla, Bounty Killer, Buju Banton, Lady Saw czy Mavado. To zdecydowanie nie mój muzyczny klimat. Nie wyobrażam sobie dłuższego słuchania takiej muzyki. Na szczęście obok wymienionych artystów usłyszeć tam można Etanę (recenzję jej epki możecie przeczytać tutaj), Beresa Hammonda, Morgan Heritage i innych.

Pisząc o "Reggae Golden Jubilee" nie można nie wspomnieć o książeczce do niej dołączonej. Na 64 stronach przeczytamy dwa teksty o rozwoju reggae - jeden, z perspektywy brytyjskiej, napisany przez Johna Masouriego, a drugi, z perspektywy amerykańskiej, autorstwa Dermota Husseya. Przedmowę napisał prezes i jeden z założycieli VP Records Christopher Chin, natomiast wprowadzenie Edward Seaga. Jednak najlepsze dopiero przed nami - chodzi oczywiście o opis utworu po utworze, z odpowiednim podziałem. Oprócz tego kto był kim, co było co, teksty zawierają kontekst, dlaczego pewne rzeczy potoczyły się tak, a nie inaczej. Do każdego utworu dołączono też podstawowe informacje o osobach, które go napisały, wyprodukowały, kto go wydał i z jakieś płyty pochodzi. Przydatne. Zapewne można to znaleźć w sieci, ale lepiej mieć wszystko w jednym miejscu. No i nie trzeba niepotrzebnie tracić czasu na googlowanie. Całą książeczka, rzecz jasna, wzbogacona, sporą ilością zdjęć.

Ta kompilacja to wręcz idealny pomysł na prezent, zarówno dla osób, które dopiero zaczynają swoją przygodą z muzyką jamajską, jak i tych słuchających ska, reggae i rocksteady od lat, a nuż - tak, jak ja - usłyszą coś nowego, może jakiegoś artystę, może jakiś nowy stary utwór. Może ponownie "odkryją" coś czego słuchali przed laty.

Mam tylko jedno zastrzeżenie: jak na takiej składance mogło zabraknąć LAURELA AITKENA!? Ktoś mógłby odpowiedzieć, przecież nie pochodził z Jamajki. Wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że na jednej z płyt znalazł się Maxi Priest, który urodził się w Londynie. Jest Maxi Priest, powinien być i "Godfather of ska"! A takich nieobecnych jest więcej, nie ma też Barringtona Levy'ego, Linvala Thompsona, The Tennors czy Steel Pulse. Zdaję sobie sprawę, że gdyby umieścić tam wszystkich zasłużonych to całość nie zamknęłaby się nawet w 20 płytach, ale pomarudzić zawsze mogę. 

Dodatkowym argumentem do zakupienia "Reggae Golden Jubilee: Origins of Jamaican Music (50th Anniversary)" niechaj będzie książeczka dołączona do płyt, prawdziwa encyklopedia wiedzy o zaprezentowanych piosenkach. Warto przeczytać ją więcej niż jeden raz.


Ocena może być tylko jedna: