piątek, 31 sierpnia 2012

19.08.2012 - Krawiecka Art Pasaż: Uty japońskie, czyli pieśni o miłości - Bytom

Do trzech razy sztuka, mawia przysłowie. Dopiero za trzecim razem (w niedzielę wieczorem) koncert z cyklu Krawiecka Art Pasaż odbył się na ul. Krawieckiej. Tym razem mieliśmy okazję posłuchać japońskich ut, czyli pieśni o miłości, w wykonaniu sopranistki Barbary Jastrząb oraz akompaniującej jej Agnieszki Ignaszewskiej-Magiery.

Barbara Jastrząb jest chórzystką-solistką Cantores Minores Wratislavienses, współpracuje również z zespołami prowadzonymi przez Marka Toporowskiego, Jana Tomasza Adamusa, Tomasza Dobrzańskiego. Śpiewała partie solowe m.in. w „Requiem” G. Faure, „Magnificat” J.S. Bacha czy „Mesjaszu” G.F. Haendla.

Agnieszka Ignaszewska-Magiera już podczas studiów podjęła trwającą do dziś współpracę (w charakterze pianistki i chórzystki) z chórem Polskiego Radia, Krakowskim Chórem Kameralnym, Capellą Cracoviensis, jak również orkiestrą i chórem Filharmonii Krakowskiej.

Gdy ok. 18:30 zjawiłem się na ul. Krawieckiej strategiczne miejsca (czyt. pierwsze rzędy) były już zajęte, tak więc wygodnie rozsiadłem się w rzędzie dziewiątym i czekałem, od czasu do czasu zerkając na zegarek, na rozpoczęcie. Chwilę po 19 na scenę wyszła przedstawicielka Bytomskiego Centrum Kultury i zapowiedziała, jakby ktoś jeszcze nie wiedział, co też dzisiaj będzie się działo na ulicy Krawieckiej (która przez prawie cały tydzień zajęta jest przez różnych handlarzy, m.in. "tytoniem" made in UA).

fot. K. Kadis, http://www.bytom.pl/pl/10/1345419345/4
Tematem koncertu były, jak już wiadomo, japońskie uty, czyli pieśni o miłości. Uty (pieśni) opowiadają nie tylko o miłości między kobietą a mężczyzną, ale też o miłości do miejsc, przyrody czy zwyczajów (np. hanami - o tym za chwilę). W czasie niedzielnego koncertu Barbara Jastrząb zaśpiewała każdy z wymienionych rodzajów. Oprócz pieśni rodem z Kraju Kwitnącej Wiśni (np. "Habu no minato"), zaprezentowano też dzieła europejskich kompozytorów inspirujących się Japonią. Wśród nich Polaka Piotra Perkowskiego (1901-1990) - np. "Spójrz już kwitną astry białe", Austriaka Rudolfa Dittricha (1867-1919) i Rosjanina Michaiła Ippolitowa-Iwanowa (1859-1935). Jednak w innym języku niż japoński to już nie było to. Osoby, które miały kiedykolwiek styczność z tym językiem (chociażby za sprawą jakiejś płyty czy piosenki) pewnie potwierdzą, jak specyficzny jest to język. Słuchając Japończyków, nawet gdy śpiewają, dajmy na to, po angielsku i tak słyszymy ten charakterystyczny akcent. Wiele osób tenże akcent po prostu mierzi. Ja, na szczęście, jestem jego fanem.

http://bytomonline.pl/wyroznione/krawiecka-art-pasaz-uty-japonskie-piesni-o-milosci/
 Agnieszka Ignaszewska-Magiera poza akompaniowaniem, miała okazję zaprezentować swoje umiejętności także solo, np. grając utwory Ippolitowa-Iwanowa. Oczywiście, podobnie jak jej śpiewająca koleżanka, przed zagraniem utworu (lub kilku krótszych), odpowiednio go zapowiedziała.

Skoro jesteśmy przy zapowiedziach to trzeba napisać o dwóch obszerniejszych. Pierwsza dotyczyła, wspomnianego wcześniej, Dittricha.

 
Rudolf Dittrich urodził się w 1861 r. w Białej (obecnie Bielsko-Biała). W 1888 r. ten austriacki kompozytor, pianista, organista i skrzypek dostał od japońskiego rządu 3-letni kontrakt dyrektora artystycznego Tokijskiej Szkoły Muzycznej. B. Jastrząb przedstawiła widzom-słuchaczom romantyczną historię związku Dittricha z Japonką Kiku Mori (grała na shamisenie), z którą związał się po śmierci swej żony Petronelli Lammer (nazywanej "Perine"). W 1893 r. urodził się ich syn Otto Mori.Jeśli ktoś jest zainteresowany życiorysem Rudolfa Dittricha to polecam zajrzeć np. tutaj.

Druga natomiast dotyczyła hanami, czyli tradycyjnego zwyczaju podziwiania kwiatów, w szczególności - jakżeby inaczej - wiśni, które były metaforą samego życia. Na polskiej wikipedii, którą posiłkowała się opowiadająca, możemy przeczytać, że świętowanie hanami wiąże się ze spożywaniem tradycyjnych japońskich potraw takich jak dango (kulki ryżowe), powszechnie pije się też sake i piwo. Japońskie przysłowie „lepsze dango od kwiatów” (hana yori dango) dotyczy osób, które wolą ucztować niż podziwiać wiśnie. A skoro już jesteśmy przy jedzenia to... koncert zakończył się radosną piosenką "Nasze japońske słodkości".

Ul. Krawiecka, co należy podkreślić, za sprawą swojej akustyki, idealnie nadaje się na tego typu koncerty. Mimo upału cień zapewniały stare - i co ważne, niesypiące się - kamienice.

Projekt "Krawiecka Art Pasaż" to wyjście z kulturą w miasto. Dosłownie. Jednak w takim przypadku trzeba się liczyć z różnymi uniedogodnieniami - a to ktoś wysadzi tuż za sceną petardę (tak jak w przypadku koncertu duetu Jastrząb-Ignaszewska-Magiera, a to jakiś wstawiony dżentelmenel zacznie rzucać mięsem na Rynku, a to do śpiewania przyłączy się jakiś pies. Cóż, nikt nie mówił, że niesienie kaganka kultury będzie łatwe. Rzecz jasna, chodzi o kulturę innego sortu niż ta rodem z dni miast i innych festynów, gdzie przeważnie tandetne gwiazdy i gwiazdeczki śpiewają z plejbeku. A tłuszcza zajadająca watę cukrową i kiełbasę z grilla, cieszy się, że "coś" się dzieje.

Wracając jeszcze to japońskich ut - warto pomyśleć nad projektem, w którym trochę by odświeżono tradycyjne melodie japońskie, efektem może byłoby coś w stylu płyty Niny Stiller, na której tradycyjne pieśni żydowskie połączono z muzyką stworzoną przez Magierę, jednego z najważniejszych producentów polskiej sceny hip-hopowej.



Zdjęcia K. Kadisa na bytom.pl.

niedziela, 19 sierpnia 2012

12.08.2012 - Krawiecka Art Pasaż: Wieczór standardów jazzowych - Bytom

12 sierpnia odbyła się druga odsłona projektu Krawiecka Art Pasaż. W czasie wieczoru standardów jazzowych i rozrywkowych zaśpiewała Marta Król. Akompaniował jej Tomasz Kałwak.
fot. K. Kadis,  http://www.bytom.pl/pl/10/1344841717/4
Marta Król to wokalistka urodzona w Rudzie Śląskiej. Ukończyła Ogólnokształcącą Szkołę Muzyczną I i II stopnia im. Fryderyka Chopina w Bytomiu. Równocześnie uczęszczała do Prywatnej Szkoły Jazzu i Muzyki Rozrywkowej Nice Noise w Katowicach. Jest także absolwentką italianistyki na Uniwersytecie Śląskim.

fot. Przemek Żurek
Marta Król jest laureatką ogólnopolskich oraz międzynarodowych festiwali wokalnych i jazzowych. Była także nominowana do nagrody Fryderyki 2012 w kategorii Jazzowy Fonograficzny Debiut Roku. W ubiegłym roku, nakładem Śląskiego Towarzystwa Muzycznego, ukazał się jej debiutancki album pt. "The First Look". W czasie nagrywania krążka współpracowała m.in. z klawiszowcem Tomaszem Kałwakiem, odpowiedzialnym także za aranżacje utworów oraz ich produkcję.

fot. Przemek Żurek
Tomasz Kałwak wspomógł Martę także i na niedzielnym koncercie, gdzie akompaniował jej na klawiszach.

fot. Agnieszka Skowronek
Podobnie, jak koncert inaugurujący Krawiecką Art Pasaż, także i "Wieczór standardów jazzowych i rozrywkowych" musiał odbyć się w klubie Stara Platforma. Tym razem scena i krzesła dla publiczności były już przygotowane na Krawieckiej, jednak z powodu deszczu trzeba było się ewakuować pod dach. Coś organizatorzy nie mają szczęścia do pogody.

fot. Agnieszka Skowronek
fot. Agnieszka Skowronek
Tym razem, przez małe spóźnienie na autobus, dojechałem na bytomski Rynek dopiero o 18:55, nic więc dziwnego, że wszystkie dogodne miejsca były zajęte. Oprócz sof, krzeseł i foteli będących na stałe w klubie, trzeba było porobić dostawki. Ostały się tylko te, z których nie było widać sceny, no ale cóż zrobić, jak się chce siedzieć to trzeba przecierpieć lub - jak niektórzy - usiąść na podłodze. Średnia wieku była już na pierwszy rzut oka o wiele niższa niż na "Ariach kastratów". Tam dominowały kobiety +60. Teraz publiczność była wymieszana, pojawili się i ludzie w średnim wieku, i ci starsi, i - co cieszy - ci młodsi (20-30 lat). Nic dziwnego, wszak repertuar był strawniejszy dla tzw. przeciętnego człowieka.

Marta Król zaśpiewała (razem z bisem) 13 utworów. Niektóre znane z jej debiutanckiej płyty. Były to zarówno standardy jazzowe, takie jak "What Are You Doing the Rest of Your Life?" (słowa napisane przez małżeństwo Alana i Marilyn Bergmanów, muzyka autorstwa Michela Legranda), jak i szeroko pojętej muzyki popularnej. Chociażby "The Way We Were" z filmu Sydneya Pollacka o tym samym tytule (w rolach głównych wystąpili Robert Redford i Barbra Streisand, śpiewająca tytułową piosenkę) czy "Light My Fire" The Doors. W secie pojawiły się także 2 polskie akcenty: "W małym kinie" Mieczysława Fogga i "Czy musimy być na ty?" napisane przez Agnieszkę Osiecką. Wszystkie te utwory mają wspólny mianownik - miłość. Czasem są o miłości spełnionej, czasem wręcz przeciwnie, czasem o miłości nieokreślonej. Niektóre piosenki, np. "Wives and Lovers", Marta Król dedykowała kobietom, żonom i kochankom. Co istotne, bodaj o każdym zaśpiewanym utworze coś powiedziała. To nie było widowisko, które najkrócej można by opisać tak: piosenka, oklaski, piosenka, oklaski..., koniec. Tutaj publiczność prowokowała, rzecz jasna twórczo. Nie siedziała cicho, reagowała na słowa artystki.

fot. Agnieszka Skowronek
O Marcie można powiedzieć, że jest osobowością sceniczną. Potrafi nawiązać kontakt z publicznością. Przykładem niech będzie zachęcenie jej do zaśpiewania, co - wbrew pozorom - łatwe nie jest. Do tej pory nie widziałem jeszcze, by w czasie któregoś z koncertów z cyklu Krawiecka Art Pasaż, jakiś artysta bisował. Tym razem było inaczej. Publiczność nie dała tak łatwo zejść ze sceny. Na bis zaśpiewała bossa novę, po portugalsku. "Dziewczyna z Ipanemy" przeistoczyła się w wersje dla kobiet, czyli w "Chłopaka z Rio". Jak to rzucił ktoś z głębi sali: "Bytom jest portugalską kolonią". Coś w tym było.

Więcej zdjęć autorstwa K. Kadisa na bytom.pl. Na facebooku Bytomskiego Centrum Kultury znajdziecie także zdjęcia Przemka Żurka oraz Agnieszki Skowronek.

Poniżej prawie cała setlista, brakuje 2 utworów, w tym - jak powiedziała Marta - "przewodni motyw, który mam nadzieję większość z państwa rozpozna". Niestety mnie się nie udało.

1. "Like a Lover"
2. "Never Will I Marry"
3. "The Way We Were"
4. ?
5. "W małym kinie"
6. "Wives And Lovers"
7. "The Way You Look Tonight"
8. "What Are You Doing the Rest of Your Life?"
9. "Light My Fire"
10. "Czy musimy być na ty?"
11. "The First Time Ever I Saw Your Face"
12. ?
13. "Garota de Ipanema"

Ciekawa strona, w temacie jazzowych standardów:
http://www.jazzstandards.com/index.html

10.08.2012 - Tora Tora Tora, Los Perdidos - Chorzów

W piątek, 10 sierpnia, w chorzowskim Rebel Garden Cafe odbyła się druga edycja "Rebel Rock". Na pierwszej edycji zagrały TU-100, Pataconez i Organized Noiz - nazwy, które absolutnie nic mi nie mówią. Druga edycja to polska Tora Tora Tora oraz Los Perdidos, z - wbrew brzmiącej z hiszpańska nazwie - czeskiego Holešova. Koncert, o czym informuje nas plakat, odbył się w ramach projektu "Łączy nas Olza" stowarzyszenia Grupa Twórcza "Ocochodzi". Projekt realizowany jest przy wsparciu chorzowskiego Urzędu Miasta, dlatego też, zapewne, wstęp był wolny.


Na początek napiszę co nieco o klubie, a właściwie knajpie lub - jak sami o sobie piszą - klubokawiarni. Rebel Garden położone jest w dość niecodziennym sąsiedztwie. Mianowicie, tuż obok Śląskiego Ogrodu Zoologicznego, a konkretnie przy jego bramie głównej. Przed samym koncertem zastanawiałem się, gdzie dokładnie będzie scena, bo - jak widać na zdjęciu - budynek z zewnątrz nie wygląda na zbyt duży, w środku też nie ma za wiele przestrzeni albo, jak kto woli, jest bardzo kameralny. Warto wspomnieć, że wcześniej w budynku tym było... terrarium.

zdjęcie z oficjalnej strony Rebel Garden Cafe (http://www.garden.republikarebel.pl/o-nas )
Okazało się, że koncert będzie przed budynkiem. W miejscu, gdzie na zdjęciu stoją ludzie, stały parasole, a kawałek dalej na prawo - scena. Skoro jesteśmy przy opisie lokalu, grzechem byłoby nie wspomnieć o wyszynku. A jest o czym wspominać. Pozwólcie, że zacytuję fragment "Wieści spod bramy" z lutego ubiegłego roku:

Nie jesteśmy pewni, czy w Rebel Garden Cafe jest największy wybór herbat (choć jest duży), ale na 100 procent mamy największy wśród lokali w WPKiW wybór piw – i to jakich! W Polsce – na szczęście – wciąż działają małe browary, wypuszczające w świat pyszne piwa. Można więc u nas „powalczyć ze smokami” – kosztując cztery rodzaje piwnych Smoków z browaru Fortuna. Witnica – ten browar z ziemi lubuskiej ostatnio dał o sobie znać, wypuszczając piwa Miodowe, Cytrynowe, Celtyckie ciemne... – także dostępne w Rebel Garden. A jeżeli już mowa o piwach miodowych – kultowe jest już oferowane u nas piwo Miodowe z browaru Ciechan. Nie ograniczamy się jednak do polskich piw. Tylko u nas lejemy z kega słynnego Radegasta. Wybór czeskich piwa też może zaskoczyć: od jasnych typu pils po piwa ciemne, czy pszeniczne. Proponujemy piwa m.in. z browarów Cerna Hora, Primator, Jezek, Janacek, Gambrinus i... długo by wymieniać. W końcu skok za wschodnią granicę – proponujemy piwa z ukraińskiego browaru Obolon. Ba!, a co powiedzieć o piwie o znajomej nazwie Rebel? Nic, tylko kosztować – byle z głową..

Przejdźmy jednak do koncertu. Park Śląski (dawniej WPKiW) to miejsce licznie odwiedzane przez Ślązaków, zarówno tych jeżdżących na rowerach czy rolkach, jak i tych, którzy po prostu spacerują, wszak lepiej iść do parku niż do kolejnej galerii handlowej. Gdy ok. 19:00 przybyłem pod Rebel Garden Cafe, pod parasolami siedziało już trochę ludzi (zarówno takich, którzy przyszli na piwo, jak i takich, którzy pojawili się przede wszystkim ze względu na koncert, na piwo oczywiście też), w okolicy także dało się zauważyć nieprzypadkowych osobników. Jako pierwszy, ok. 20:00, na scenę wszedł zespół Tora Tora Tora (po japońsku będzie to wyglądało tak: トラ・トラ・トラ!, taka ciekawostka).

Tora Tora Tora to kapela z Katowic, po części z pobliskiego Os. Tysiąclecia. W jej skład wchodzą Sid (wokal) oraz Jabol (perkusja) znani ze ZBEERA (na koncie 3 albumy). Skład dopełniają Pafeł i Hołek na gitarach oraz Cham na basie. Co grają? Punk rocka, rzecz jasna. Jak sami piszą o swojej muzyce:

Chcemy pokazać że grać prosto, nie znaczy od razu prostacko, że z gitar można wycisnąć naprawdę sympatyczne dzwięki. W naszych utworach stawiamy na dosyć rozwiniętą linię melodyczną , punkową zajadłość, oraz, mamy nadzieję niebanalne texty .

TTT widziałem wcześniej ze 2 lub 3 razy. Gdy byłem na ich koncercie po raz pierwszy -  na gigu z okazji 10-tych urodzin Parku Wolności - czekałem, zresztą jak większość publiki, głównie na piosenki Zbeera. Zagrali wtedy m.in. "Kumpli". O, mam nawet zdjęcie ich setlisty.


Teraz, ponad 1,5 roku później, cały set stanowiły piosenki Tory - aczkolwiek mogę się mylić, wszak sami wiecie, piwo, nawet w niedużych ilościach, różnie wpływa na percepcję. Zagrali m.in. "Czego chcesz?", "Jak mam cię kochać Polsko?", "Adrenaline", "Neonowy sen" (o swoim mieście)" Drzwi" oraz firmowy numer "Tora Tora Tora". Miejscami Sida było niezbyt dobrze słychać, ale ogólnie występ jak najbardziej na plus. Ludzie jednak woleli siedzieć/stać i pić piwo, niż ruszyć pod scenę.  

Już przy pierwszych taktach, przy Rebel Garden zaczęli się zatrzymywać przypadkowi przechodnie oraz rowerzyści. Część, o dziwo, nie uciekła w popłochu. Ba, niektórzy nawet zostali do końca. Jak widać, jednak ten punk rock nie taki zły, jak go malują.

Po lokalsach z TTT na scenę weszli Czesi z Los Perdidos (po czesku "Ztracenci"). Wcześniej nazywali się Rozdílné podoby i śpiewali po czesku, jednak kiedy w Meksyku indiańscy rebelianci zaczęli walczyć o swoje prawa, postanowili zmienić nazwę oraz śpiewać po hiszpańsku (śpiewanie po czesku wydawało im się smutne i mroczne), co zdecydowanie wyróżnia ich spośród kapel zza naszej południowej granicy. Od tamtego czasu swoją muzykę określają mianem "chiapas punk". Chiapas, od nazwy stanu w południowym Meksyku, gdzie od 1994 r. działa rebeliancka Zapatystowska Armia Wyzwolenia Narodowego. Ich muzyka, mimo określenia "punk", to mieszanina różnych stylów - oprócz punk rocka i muzyki latynoskiej, także ska, reggae (nawet tego heavy) i rocka. Najprościej byłoby napisać, że grają wypadkową muzyki Ska-P, Manu Chao i... no właśnie, sam nie wiem czego jeszcze.

Los Perdidos to kwintet, w skład którego wchodzą perkusista Stráťa, basista Šefča, gitarzyści Madruga i  Segafredo oraz wokalista Padre. Do tej pory dorobili się 2 albumów, "Somos Los Perdidos" z 2009 r. i "Poco Dinero" z 2011 r. (a także kilka nieoficjalnych wydawnictw). Mający greckie korzenie Padre, kilka lat mieszkał w hiszpańskiej Andaluzji, później dołączył do niego także Madruga. Żeby dopełnić ich umiędzynarodowienie warto dodać, że basista regularnie jeździ do Chin. 

W czasie koncertu w Chorzowie, Los Perdidos zaprezentowali - oczywiście jak już dostali piwo (mam nadzieję, że jakieś polskie), którego w pewnym momencie zaczęli się domagać - zarówno własne kompozycje, jak i covery. Wymienić można np. "Somos Los Perdidos", "La cucaracha", "Poco Dinero", "Validez de la esperanza", "¡Viva Zapata!" (chyba najlepszy kawałek na koncercie), "Bora Bora Bora" czy "Welcome to Tijuana" z repertuaru Manu Chao.

Podsumowując występ czeskich Latynosów: zagrali bardzo sprawnie, porwali nawet do tańca kilka osób, plusem był także język. Czasem jednak brakowało im energii i po prostu przynudzali. Myślę, że pomogłoby tutaj poszerzenie instrumentarium o jakieś dęciaki, chociażby jeden saksofon lub trąbkę. Jest też inny minus - długość występu. Był po prostu za długi, jestem zdania, że lepszy niedosyt niż przesyt. O 22:30 opuszczałem progi Rebel Garden Cafe już nieco znużony ich graniem. Nie mam pojęcia, jak długo potem jeszcze grali. Tak czy siak, wypad uznaję za udany. Zawsze warto poznawać nowe kapele.
 
Zdjęcia z koncertu autorstwa Tomka Stefanika (Stef-Foto) - album na facebooku:












środa, 15 sierpnia 2012

7.07.2012 - Festiwal Muzyki Korzennej REGGAELAND - Płock

W dniach 6-7 lipca odbyła się 7. edycja Festiwalu Muzyki Korzennej REGGAELAND. Tradycyjnie w Płocku na nadwiślańskiej plaży, tradycyjnie organizowany przez Płocki Ośrodek Kultury i Sztuki. Według organizatorów największymi gwiazdami byli Elephant Man (który ostatecznie nie dojechał – zastąpił go Gappy Ranks) oraz Gentleman (and the Evolution Band + goście). Dla mnie jednak gwoździem programu byli Rosjanie ze St. Petersburg Ska-Jazz Review. To miał być ich pierwszy koncert w Polsce. Miał być, ale nie był – o tym za chwilę.


Festiwal zaczął się w piątek 6 lipca, ja pojechałem tylko na drugi dzień. Moja podróż do Płocka rozpoczęła się chwilę przed północą, w sobotę po godzinie 4 wylądowałem w Warszawie, gdzie po małych perypetiach wsiadłem do busika jadącego w kierunku Płocka. Ok. 9 lub 10 byłem na miejscu.

Po dotarciu do dawnej stolicy Polski (za czasów Władysława I Hermana i Bolesława Krzywoustego), od razu – absolutnie na tzw. czuja – poszedłem w kierunku nadwiślańskiej plaży . Po drodze niezbyt dobre wrażenie zrobiła na mnie ulica Bielska. Zdaje się, że to płocka „zakazana” okolica – roiło się na niej od pijanych sztajmów. Na szczęście dalej było tylko lepiej. Tutaj uwaga do organizatorów: przy następnej edycji warto porozwieszać w mieście plakaty lub tablice pozwalające przyjezdnym na łatwe dotarcie do miejsca festiwalu. Inną opcją są też wolontariusze kierujący festiwalowiczów w odpowiednie miejsce. Wszak nie każdy musi mieć z dotarciem tyle szczęścia, co ja. Tak, wiem, że zawsze można zapytać o drogę tubylca, no ale chodzi o to, "by żyło się lepiej", czyż nie?

W końcu dotarłem w okolice miejsca, gdzie zlokalizowano festiwal i naprawdę byłem pod wrażeniem. Widok z góry zapierał dech. Scena na nadwiślańskiej plaży, dosłownie kilka metrów od rzeki. Po kilkunastu minutach (te schody potrafiły zmęczyć) byłem już na terenie, po szybkim rozejrzeniu się, gdzie co jest, trzeba było zadecydować co robić, bowiem do pierwszego koncertu zostało jeszcze prawie 5 godzin.

fot. Dariusz Bógdał, www.fotoznieba.pl

fot. Dariusz Bógdał, www.fotoznieba.pl
Nieco czasu minęło mi na szybkim rozejrzeniu się po centrum Płocka oraz pokazie starych motocykli i samochodów (w ramach III Płockiego Rajdu Motocykli Zabytkowych) na pobliskim starym rynku. Można było zobaczyć Junaki, BMW i inne cuda techniki lat minionych.

W końcu jednak nadeszła oczekiwana godzina. Festiwal, jak na polskie realia, wystartował punktualnie. Konferansjerem był Marcin Matuszewski aka Duże Pe, raper związany z Masalą i Cinq G, dawniej m.in. z Bandą Tre. Na otwarcie powiedział, że „największą gwiazdą Reggaelandu będzie Gentleman z bogatym zestawem gości”. Cóż, słowa te, niestety, okazały się prorocze.

Jako pierwszy na reggaelandową scenę wszedł opolski BONGOSTAN, zaczął grać o 15:24. Muszę przyznać, że wcześniej nie znałem ich muzyki. Czasem tylko o uszy obijała mi się ta nazwa. W styczniu tego roku zespół wydał swój debiutancki album pt. "Rasta Kasta". Bongostan to kapela z damsko-męskim wokalem oraz sekcją dętą (saksofon + trąbka). Sekcja jednak, na mój gust, nie wykorzystuje swojego potencjału. Według mnie Bongostan , który mówi, że „gra zróżnicowanie”, sam strzela sobie w stopę. Wygląda to tak jakby sam nie wiedział, w którą stronę pójść. Zaprezentowali i raggamuffin, i trochę rocka, a nawet ska (i to raczej pośledniego sortu). Nie obyło się też bez marlejowego „łojojojo”. Na szczęście nie była to taka dawka, jak na koncertach Maleo Reggae Rockers. Krótko pisząc - Bongostan to dobry zespół na rozgrzewkę. Ciekaw jestem, jak sobie radzą w studio. Skończyli grać o 16:15 ( + bis do 16:20).  



Następni na scenę weszli reprezentanci śląskiego Ustronia, CHVAŚCIU wraz z SILESIAN SOUND, tym razem w eksperymentalnym składzie. Zaczęli, z zegarkiem w ręku, o 16:43 (a skończyli o 17:45). Widziałem ich w zeszłym roku w Czeladzi na minifestiwalu Regeneracja. Zarówno wtedy, jak i teraz w Płocku szału nie było. Ze moją znajomością ich muzyki było lepiej niż w przypadku Bongostanu. Znałem aż jeden utwór Silesian Sound - "Będzie dobrze" (na riddimie Money Bag) z wydanej w 2006 r. składanki "Polski ogień", notabene jeden z najsłabszych na płycie.     



Nie jestem fanem takiej muzyki, której nie uratowała nawet ciekawa barwa głosu Chvaścia, więc nie wytrzymałem zbyt długo na koncercie. Nie zachęcono mnie też do wysłuchania solowego albumu tegoż wokalisty, wydanej w zeszłym roku płyty "Korzenie moje". Wolałem iść poszukać punktu, gdzie można by podładować telefon. I tutaj warto pochwalić organizatorów za "Sanatorium pod komórką", gdzie można je było bezpłatnie ładować. Przy okazji posłuchałem, co grają w dużym namiocie soundsystemowym oraz małym firmowanym przez Ictus Sound (dopiero pod koniec festiwalu "odkryłem" ten trzeci - Uhuru Culture). Niestety nie grali nic, co by mnie zaciekawiło. Ciekawą alternatywą, a przynajmniej ciekawszą niż w pozostałych miejscach, były stoiska, gdzie, np. u Zimy można było usłyszeć Podwórkowych Chuliganów.

Po Chvaściu i jego zespole scenę, z małym poślizgiem, ok. 18:26, zajął kolejny reprezentant Śląska, tym razem Górnego.


Tabu z Wodzisławia Śląskiego. Zespół, który widziałem już nie raz. Pierwszy raz bodaj na Winter Reggae w 2006 r., odbywającym się jeszcze w Gliwicach, a ostatnio chociażby na współorganizowanym przez nich festiwalu "Najcieplejsze miejsce na ziemi". Ci ludzie nie zagrali chyba jeszcze słabego koncertu, a przynajmniej ja na takowym nie byłem. Coraz liczniejsza publiczność, gęstniejąca z koncertu na koncert w tempie wykładniczym, usłyszała zarówno stare piosenki (np. "Dziękuję Ci Jah" czy "Salut"), jak i te z nadchodzącego albumu "Endorfina" (w sklepach od 8 sierpnia). Spora część wzięła sobie do serca słowa wokalisty - "musicie skakać ile macie sił w nogach, jak Adam Małysz". Skończyli grać ok. 19:23.








O 20:10 festiwalową scenę zajął DAAB. W przypadku Daabu - co powtarzam od lat - jeśli było się na jednym koncercie, to tak jakby było się na wszystkich. Dla jednych to zaleta, dla mnie wada. Nie inaczej było i tym razem. 


Widziałem ten zespół już wielokrotnie w różnych okolicznościach przyrody i zaskoczenia być nie mogło. Zagrali swój standardowy zestaw kawałków, w tym oczywiście covery Boba Marleya. Dla jednych był to sentymentalny powrót do lat młodości, dla innych kontakt, być może pierwszy, z dinozaurami polskiego reggae. Daab (istnieją od 1983 r.), trzeba im to przyznać, zagrał naprawdę profesjonalnie, a i do brzmienia nie można było się przyczepić. Szkoda tylko, że od wielu już lat nie pokusił się o nagranie, wzorem chociażby Izraela i jego "Dża ludzi", nowego materiału. Z tego też powodu mam w stosunku do nich ambiwalentne odczucia. Pod scenę Daab, jak przystało na jeden z najpopularniejszych polskich zespołów reggae, przyciągnął pokaźny tłum. Spora część festiwalowiczów, tak jak i ja, postanowiła posłuchać muzyki z bezpiecznej odległości, siedząc lub też leżąc na trawie na górce vis-à-vis sceny. Chciałbym kiedyś usłyszeć Daab z Andrzejem Krzywym na wokalu (informacja dla młodszych czytelników: Krzywy przez 3 lata był członkiem Daabu), wszak w twórczości De Mono często było słychać echa muzyki reggae, a ostatnio nagrali bardzo reggae'ową płytę "Spiekota".










Z ponad 30-minutowym opóźnieniem, ok. 22:20, wystartował "biały Jamajczyk" urodzony w Osnabrücku - GENTLEMAN. W ostatnich latach często gościł w Polsce. Ma w naszym kraju mnóstwo fanów, więc organizatorzy koncertów nie muszą się martwić o frekwencję. Większość przybyłych na drugi dzień festiwalu przyjechała właśnie z jego powodu .




Tym razem Tilmanna Otto można było zobaczyć wraz z The Evolution Band oraz zestawem gości. Dawno już nie słuchałem płyt Gentlemana, zakończyłem swój kontakt z jego muzyką bodaj na albumie "Confidence". Widząc tłumy ciągnące pod scenę, ja (oraz trzech innych delikwentów czekających na Rosjan) udałem się do wręcz wyludnionej wioski piwnej. Koncertu nie widziałem, ale to co słyszałem średnio mi się podobało. Kawałki, które swego czasu były hitami (np. "Superior", katowany w telewizjach typu Viva czy MTV) teraz, zmianami tempa i pull-upami, wręcz zmasakrowano. Nie pomogli też goście - Christopher Martin, Skarra Mucci, J Boog i Ziggi Recado. Trzej pierwsi, co potrafią, pokazali dopiero na soundsystemach. Chyba najlepszym elementem całego koncertu były... chórki.









Jeszcze w trakcie trwania koncertu zaczęło coraz mocniej wiać, a w oddali, na przeciwnym brzegu Wisły, widać już było trzaskające pioruny. Pozostało jak najszybciej, jeszcze zanim zacznie padać, udać się do namiotu soundsystemowego, gdzie akurat scenę okupowali Pablo27, Junior Stress i Drivah, czyli Dancehall Masak-RAH. Na szczęście namiot był sporych rozmiarów, bo dość szybko na zewnątrz rozpętała się burzowa masak-RAH. Nieomalże armageddon, jak dało się słyszeć tu i ówdzie.

fot. Tomasz Miecznik, www.facebook.com/portalplock
Dancehallowcy nic jednak sobie z pogody nie robili. Do czasu. Chwilę przed północą wysiadł prąd. Artyści ze sceny próbowali coś mówić do zebranej publiczności, ale nie dało się go przekrzyczeć. Wrzało jak w ulu. Po przymusowej przerwie wznowiono soundsystemy. A informacji o koncertach na scenie głównej wciąż nie było. 

Jak się później okazało, Gentleman przerwał koncert, burza zalała scenę główną, a St. Petersburg Ska-Jazz Review oraz dubowa Zebra ostatecznie nie zagrały  

Moim największym zarzutem w stosunku do organizatorów nie jest, jak niektórzy mogliby przypuszczać, odwołanie koncertu Zebry i St. Petersburg Ska-Jazz Review, mimo że jechałem tylko na te dwa zespoły. Jadąc na plenerowy festiwal trzeba się liczyć z tym, że pogoda pokrzyżuje plany. Mam do organizatorów żal (chociaż to zbyt dosadne słowo) z powodu braku informacji. Nikt nie kazał im biegać w czasie burzy i przez megafon wykrzykiwać "ogłoszenia do narodu". Wystarczyło, już po włączeniu prądu w namiocie SS, wyjść na scenę i powiedzieć, jak jest - że burza uszkodziła scenę główną i nie da się - mimo wcześniejszej informacji na festiwalowym facebooku - przenieść koncertu na mała scenę w namiocie soundsystemowym. Bo właśnie w okolicy głównego namiotu oraz sceny Ictus Sound krążyli ludzie czekający na odwołane koncerty. Niektórzy, tak jak ja, prawie do 5 rano. Niestety, zabrakło jakiejkolwiek informacji, bo za takową nie można uznać wpisu na facebooku. Tylko tyle i aż tyle.

Według organizatorów, w ciągu 2 dni na Reggaelandzie pojawiło się ok. 11 tysięcy osób. Już w południe  pierwszego dnia pole namiotowe musiano, przewidziane na 3 tysiące gości, musiano dwukrotnie powiększyć. Oprócz tej małej informacyjnej wpadki, nie mam organizatorom nic do zarzucenia. Potrafili w ostatniej chwili (w ciągu 8 godzin) załatwić zastępstwo za Elephent Mana. Ochrona właściwie nie rzucała się w oczy. Było widać, że czuwają, ale nie byli nachalni, tak jak przed kilku laty na bielawskim Regałowisku. Właśnie tak powinien wyglądać dobrze zorganizowany festiwal.

Już na sam koniec kilka słów odnośnie soundsystemów na festiwalu Reggaeland. Niestety, nie trafiłem na nic, co by mnie porwało. Najlepiej zaprezentowała się Dancehall Masak-RAH, ale to tylko dlatego, że robią szoł, bo za dancehallem nie przepadam. Pablo27 i pozostali mają świetny kontakt z publicznością. Potrafią rozkręcić imprezę. Gorzej było z innymi soundsystemami, które właściwie ograniczały się tylko do puszczania muzyki (a czasem selekcja naprawdę trafiała w mój gust), a chyba nie o to w tym wszystkim chodzi. Niektórzy wchodząc na scenę nie raczyli nawet powiedzieć, jak się nazywali. Zawiodłem się także na scenie Ictus Sound, świętujących na Reggaelandzie swoje 5-te urodziny. Co przychodziłem, to albo jacyś "nawijający" hip-hopowcy, albo dźwięki dalekie od roots music.

Zawiodłem się także na artystach, zapowiadanych jako gwiazdy dużego formatu, czyli J Boog, Skarra Mucci i Chris Martin. Co prawda na małej scenie dali z siebie więcej, niż asystując Gentlemanowi na głównej, to         

Naprawdę ciężko było mi się zebrać do napisania tej relacji. Bo to tak jakbym poszedł do kina na film i obejrzał tylko reklamy, a recenzowanie li tylko preludium do łatwych zadań nie należy. Była to moja pierwsza wizyta w Płocku i w przyszłym roku, mimo wszystko, najprawdopodobniej się powtórzy. 


W relacji, oprócz materiałów organizatorów, wykorzystałem zdjęcia autorstwa Dariusza Bógdała (www.fotoznieba.pl), Tomasza Miecznika (www.portalplock.pl) oraz Piotra Terebińskiego. Zajrzyjcie na reggaelandową GALERIĘ tego ostatniego, polubcie też jego STRONĘ na facebooku.