poniedziałek, 28 stycznia 2013

Etana - Reggae

Kolejny wpis, kolejna recenzja. Podobnie, jak ostatnio, będzie to recenzja epki, ale tym razem artystki pochodzącej z rejonów odleglejszych niż Hiszpania. Chodzi o ETANĘ


Etana - Reggae [2012]


W listopadzie ubiegłego roku, nakładem wytwórni VP Records, ukazał się – niestety tylko w formacie cyfrowym – singiel Etany zatytułowany "Reggae". Ów singiel był, a właściwie wciąż jest, zapowiedzią trzeciego studyjnego albumu artystki, który do sklepów trafi pod koniec lutego.

Etana (co w języku suahili oznacza "The Strong One") przyszła na świat jako Shauna McKenzie 22 maja 1983 r. w Kingston. Gdy miała 4 lata, jej rodzina wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych. Mimo, że dołączyła tam do dziewczęcej grupy Gift, a ich muzyką zainteresował się Universal Records (niestety, albo i stety, miała inną wizję swej kariery niż wytwórnia), jej droga do światowego sukcesu zaczęła się po powrocie na rodzinną wyspę. Co ciekawe, wróciła by otworzyć na Jamajce kafejkę internetową. Los jednak chciał inaczej. Cóż, nieodwołalna wola bogów, na którą nikt nie ma wpływu.

Najpierw chórki u Richiego Spice'a, potem własny przebojowy singiel "Wrong Address", później "Roots" i poszło jak z płatka – debiutancki album "The Strong One", nominacje do nagród, później kolejna płyta "Free Expressions" i trasa po Europie. 

Na "Reggae", jak przystało na rasową epkę, utworów jest niewiele – tylko 3, ale za to jakie! To niezwykle klimatyczna fuzja reggae, soulu, r&b i popu (w jak najlepszym tego słowa znaczeniu) okraszona charyzmatycznym wokalem. Mimo słodkich dźwięków, nie brak tu - podobnie, jak na płytach długogrających - poważnych tematów. Mamy tu np. piosenkę o miłości, ale raczej z rodzaju tych, które nie są usłane samymi różami.

my new man loves me, he loves to call me wife but I can’t imagine living without you in my life, let’s start over

Do tych poważnych utworów zaliczyć należy także "Better Tomorrow", w którym Etana śpiewa: "nigdy więcej bólu, nigdy więcej głodnych dzieci, nigdy więcej łez, nigdy więcej wojen i podziałów religijnych"Wokalistka nie widzi jednak wszystkiego w czarnych barwach, bowiem "jutro będzie lepiej", nadejdą jaśniejsze dni. Pewnie niejedna organizacja zajmująca się prawami człowieka, a zwłaszcza dzieci, chciałaby mieć ten utwór za swój hymn.

Mimo, że "Better Tomorrow" trwa 7,5 minuty to nie nudzi się nawet przez chwilę. Warstwa instrumentalna, chórki, później także przypominające afrykańskie chóry, głos Etany - wszystko idealnie tu pasuje. 

"Better Tomorrow" to także tytuł nadchodzącego wielkimi krokami trzeciego albumu Etany. Zatrzymajmy się zatem przy nim trochę dłużej. Inspiracja do napisania tekstu był dokument obejrzany przez wokalistkę w telewizji National Geographic. Zobaczyła w nim, jak mały chłopiec przeszukuje wysypisko śmieci z nadzieją znalezienia plastikowych butelek, które mógłby wymienić na jedzenie. Wtedy zaczęła sobie wyobrażać życie bez wody, jedzenia i schronienia.

Jest też i piosenka na temat mniej dołujący, piosenka w której refrenie usłyszymy:

hit me like a drum, play chords and I will strum, sing out and I will come cause reggae you’re the one

Oczywiście nie należy zapominać o niebagatelnej zasłudze producentów. To właśnie Shane C. Brown z Juke Boxx Productions i Stanley “Rellee” Hayden z A-Team Music (współproducent tytułowego numeru) sprawili, że epka brzmi tak świeżo.  

Gdybym musiał poszczególne piosenki ustawić na podium to złoty medal zdobyłoby "Reggae", srebro "4 Play 2 Love (Start Over)”, a brąz "Better Tomorrow", aczkolwiek za kilka dni kolejność mogłaby być zupełnie inna.

Jeśli nie lubisz soulującego popowego reggae przyprawionego subtelnymi dubowymi efektami to ta epka zdecydowanie nie jest dla ciebie. Jeśli jednak masz otwarty umysł i lubisz poznawać nowości - bo osobom, które miały już kontakt z muzyką Etany, nie trzeba jej polecać - to powinieneś posłuchać, a może nawet i kupić "Reggae" (na iTunes, w przeliczeniu, kosztuje niecałe 10 zł). Żal tylko, że płyty z tak smakowitymi kąskami nie można postawić na półce. Cóż, takie czasy, coraz więcej albumów i singli wychodzi tylko w formacie cyfrowym.

Czekam niecierpliwie na - nagraną w Tuff Gong i wyprodukowaną przez Shane’a Browna - trzecią płytę.

Warto wspomnieć, że Etana wystąpiła dwukrotnie w naszym kraju. W 2011 r., wraz z Dub Akom Band, zagrała na wrocławskim One Love Sound Fest. Wówczas w swoim secie, jak można było przeczytać w relacjach kompetentnych osób, zahaczyła o ska i rocksteady. Niestety, nie dane mi było tego zobaczyć/usłyszeć, czego do dzisiaj żałuję. Rok później zagrała w Bielawie, dzień przed rozpoczęciem Regałowiska. Pozostaje czekać na kolejną wizytę w Polsce.

Na koniec trochę innych piosenek Etany:







niedziela, 27 stycznia 2013

Recenzja płyty Treskantalites + druga część podcastu

Po raz kolejny zamiast relacji możecie przeczytać recenzję, tym razem debiutanckiej płyty hiszpańskiego zespołu Treskantalites. Jednak zanim dowiecie się, skąd wzięła się nazwa zespołu oraz co można usłyszeć na ich epce, druga odsłona podcastu sygnowanego nazwą RudeMaker. 

Drugi odcinek podcastu RudeMaker.pl. Ponownie usłyszycie solidny zestaw dobrej muzyki z ostatnich lat. Także i tym razem prezentujemy artystów z różnych zakątków świata, od Polski, przez Rosję, Czechy, Serbię i Wielką Brytanię, aż po Japonię, Senegal, Australię i Jamajkę - kolebkę ska, rocksteady i reggae, nie mogło jej zabraknąć. Dzięki wytwórni VP Records możecie też posłuchać utworów z albumów, które dopiero się ukażą. Ot, chociażby Morgan Heritage.
Następny odcinek RudeMaker Podcast będzie w 100% poświęcony jednemu tematowi. Jakiemu? Tego, być może, w swoim czasie dowiecie się z naszego facebooka.
Na forum znajdziecie dokładną tracklistę, wraz z tytułami albumów, datami ich wydania oraz krajami pochodzenia poszczególnych artystów.

Treskantalites - EP [2013]


Hiszpania**, zdaje się, posiada obecnie najpłodniejszą w Europie scenę jamajską. Multum jest tam zespołów grających ska, rocksteady, reggae czy jamajski jazz, zarówno tych z długim stażem, znanych także poza granicami kraju, jak i tych młodych, dopiero zaczynających swoją przygodę z muzyką. Dość wspomnieć choćby o The Pepper Pots, Red Soul Community, Smooth Beans, The Oldians, The Kinky Coo Coo's, El Último Skalón czy Kriptolites. 

Jedną z takich nowych marek na hiszpańskiej scenie jest Treskantalites. Zespół ten powstał w kwietniu ubiegłego roku w Tres Cantes, mieście w Comunidad de Madrid (czyli autonomicznej Wspólnocie Madrytu), graniczącym ze stolicą tegoż regionu. W skład Treskantalites wchodzą muzycy takich madryckich zespołów, jak The Upstemmians, Ready Getters, Fhin Brau, La Mongoose Band czy Gregtown.

Jak to często bywa, członków Treskantalites połączyła miłość do ska z lat 60. 70., zwłaszcza do pionierów, czyli SKATALITES, co widać już na pierwszy rzut oka po nazwie (połączenie Skatalites i nazwy miasta). W ich repertuarze można znaleźć utwory klasyków gatunku, takich jak Laurel Aitken, Jackie Mitoo, Toots & The Maytals, Justin Hinds & the Dominoes.

W tym miesiącu zespół wydał własnym sumptem debiutancką epkę. Znalazło się na niej 5 utworów. Wszystkie to covery. Mamy tu i coś z Jamajki, i z Europy, i z Kuby. Zacznijmy od numeru, który spokojnie można już nazwać europejskim klasykiem ska. Chodzi mianowicie o "Dandimite" Dr. Ring-Dinga (zwanego także Ryśkiem) i The Senior Allstars, z płyty o tym samym tytule, wydanej w 1995 r. przez Pork Pie. Hiszpanie nie pokusili się o jakąś wariację na temat tegoż utworu, a szkoda. Chyba nawet okrzyki Dandimite! są w tych samych momentach. Jest to solidna, to chyba najodpowiedniejsze słowo, wersja kawałka Doktora.


Kolejnym utworem jest "Save A Bread" Justina Hindsa, notabene po części coverowany przez Dr. Ring-Dinga na wspomnianej płycie ("Medley: Save A Bread/Save A Toast"), a także np. przez The Selecter. W przypadku Treskatalites warstwa instrumentalna (te partie gitary!) wręcz idealnie pasuje do wokalu, nieco przypominającego głos Hindsa, z charakterystycznym akcentem. Do tego chórki, których w oryginale nie ma... Świetne. Świętej pamięci Justin Hinds na pewno nie obraziłby się za taką wersję swojej piosenki.




Kolejny klasyk, za który wzięli się Hiszpanie to "Quizás, Quizás, Quizás" znany także jako "Perhaps, Perhaps, Perhaps"). Co prawda oryginał, napisany w 1947 r. przez Kubańczyka Osvaldo Farrésa, nie miał żadnego związku ze ska czy reggae, jednak na przestrzeni lat często przez takowe zespoły był wykonywany, dość wspomnieć Prince Bustera, The Skatalites, Dennisa Browna, Eastern Standard Time czy Skadyktatora, na polskim podwórku. W wersji Treskantalites, swojego głosu użyczył Steven Lovefield i - trzeba przyznać - zrobił to naprawdę dobrze. Gdybym miał porównywać ich wersję "Quizas..." z "Perhaps..." w wykonaniu waszyngtońskiego Eastern Standard Time (z płyty "Time Is Tight" z 2001 r.), to szala zwycięstwa przechyliłaby się na stronę reprezentantów Półwyspu Iberyjskiego. Nawet wersji El Cubano czegoś brakowało (czy to już bluźnierstwo?) i mam wrażenie, że tego brakującego elementu można szukać u Treskantalites.


Na koniec dwa utwory "ojców ska", The Skatalites. Hiszpanie postanowili na swojej debiutanckiej epce umieścić "Christine Keeler" i "Police Woman". Co prawda ten pierwszy utwór, to wybór to dość oczywisty, jednak drugi już nie. Może to i plus. Ile słyszeliście wersji "Latin Goes Ska" lub "Eastern Standard Time"? Pewnie sporo. A ile "Police Woman"? Ja bodaj dwie.

W "Police Woman" zespół wspomaga gitarzysta Javibi Martin Boix (grający z roots reggae'owym Emeterians oraz funkowymi Pyramid Blue i La Mongoose Band). Cóż można powiedzieć o tych coverach? Właściwie to niewiele różnią się od oryginałów. Owszem, są bardzo dobrze zagrane, ale brak tu czegoś, co mogłoby zaskoczyć słuchacza, może jakiegoś nietypowego instrumentu.




Podsumowując, członkowie Treskantalites na swojej debiutanckiej epce wzięli się za utwory, niektóre znane przez słuchaczy w różnych wersjach, zarówno koncertowych, jak i studyjnych, od kilkudziesięciu lat. Było to posunięcie tyleż ryzykowne, co odważne. Wybór na swój debiut klasyków jest dobrym sposobem na zaprezentowanie swych możliwości, a te członkowie zespołu zdecydowanie posiadają. Może też dzięki temu ktoś, aby porównać z oryginałem, postanowi posłuchać ich wykonania. Przypuszczalnie osoba taka mogłaby później pójść na koncert, a to już plus dla zespołu. Nie oszukujmy się, młodym zespołom często ciężko zdobyć fanów spoza kręgu swoich znajomych czy rodzinnego miasta.

Wybór tylko i wyłącznie coverów jednakże narazić może na oskarżenia o odtwórstwo, wszak każdy cover, nawet ten najlepiej zagrany, jest tylko coverem. Granie numerów z repertuaru innych, bardziej znanych artystów, jest idealnym rozwiązaniem na koncertach, dla rozgrzania publiczności. Aczkolwiek może być i tak, jak w filmie "Rejs":
Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem. Po prostu. No... To... Poprzez... No reminiscencję. No jakże może podobać mi się piosenka, którą pierwszy raz słyszę. 

Ja do takich osób nie należę, czekam więc na płytę, chociaż epkę, z autorskim materiałem Treskantalites.



Na koniec jeszcze tracklista, bo nie opisywałem utworów po kolei.

1. Christine Keeler
2. Save A Bread
3. Police Woman
4. Quizas, Quizas, Quizas... (Perhaps)
5. Dandimite


** Pisząc Hiszpania, chodzi mi o państwo jako całość, bez wnikania w szczegóły na temat autonomicznych regionów, takich jak Kraj Basków czy Katalonia. Zdaję sobie sprawę, że sporo jest zespołów, które określają się jako np. katalońskie, a nie hiszpańskie, mają chociażby strony internetowe w dwóch wersjach językowych: castellano i català etc. etc.

Recenzja pierwotnie ukazała się na rudemaker.pl

środa, 23 stycznia 2013

Marcia Griffiths - Marcia Griffiths and friends

W ostatnim wpisie można było przeczytać recenzję "Jamaica Old School", debiutanckiej płyty Gigantes Magneticos z Argentyny. Idąc za ciosem, kolejna recenzja. Tym razem wydana ostatnio kompilacja jamajskiej artystki nazywanej Queen of Reggae. Już nie skinhead reggae, ale... Tego to już dowiecie się z recenzji.

Marcia Griffiths - Marcia Griffiths and friends [2012]


30 października ubiegłego roku wytwórnia VP Records wydała dwupłytową kompilację pt. "Marcia Griffiths and friends", na której znalazło się 38 utworów, w przeważającej większości duetów, Queen of Reggae z artystami reprezentującymi kilka jamajskich (z drobnymi wyjątkami, bo jest też pewien wokalista z Niemiec) pokoleń. Obok takich weteranów, jak Bob Andy (rocznik '44), John Holt ('47), Bunny Rugs ('48), znaleźli się Tony Rebel ('62), Mikey Space ('65), a także Buju Banton ('73), Busy Signal ('79) i Exco Levi ('83). Pełen przekrój zarówno przez metryki, jak i gatunki muzyczne: od dancehallu, przez roots reggae, po lovers rock. A wszystko to połączone osobą Marcii Griffiths. No, jeszcze wspólnym mianownikiem jest Donovan Germain (właściciel Penthouse Records), producent 37 z 38 numerów, ale mniejsza o niego. Gwiazdą jest tu ONA, nawet gdy jest na drugim planie.

Warto wspomnieć o instrumentalistach, bo - jak to często bywa - są oni elementem pomijanym, wszak to wokalista jest najważniejszy, a przynajmniej przeważnie najbardziej widocznym. Na tej kompilacji usłyszeć można takich muzyków, jak Leroy Sibbles, Sly Dunbar, Dean Fraser, Mafia & Fluxy, Paul "Wrongmove" Crossdale, Kirk Bennet i inni. 

Do moich faworytów należą "Dearest" z Sanchezem, "Just You And Me" z Peterem Morganem (głównym wokalem Morgan Heritage), "Sense of Purpose" z Bunny Rugsem, "The True" z Richiem Stephensem i "Ebony Ivory" z Bobem Andym, który jest coverem piosenki wydanej 31 lat temu przez Paula McCartneya i Steviego Wondera. O coverach napiszę jeszcze za chwilę. Nawet piosenki z udziałem person takich, jak Buju Banton (a jest ich aż 5) czy Busy Signal, podobają mi się. I to z każdym przesłuchaniem coraz bardziej. Oczywiście nie mam nic do dancehallowych artystów (ba, czasem nawet wśród tego jamajskiego plastiku zdarzy się coś wartego uwagi), ale jednak wolę dancehall ze składanki "Dancehall '69: 40 Skinhead Reggae Rarities".

Wracając do coverów, przywołane "Ebony & Ivory" McCartneya i Wondera, w 2007 r. zostało uznane przez słuchaczy radia BBC 6 Music za najgorszy duet w historii. Wersji z opisywanej płyta raczej to nie grozi. Na "Marcia Griffiths and friends" znajduje się więcej piosenek, które już gdzieś się wcześniej słyszało (rzecz jasna, pomijam tu nowe wersje jamajskich utworów, bo w tym przypadku czasem ciężko się połapać kto był pierwszy, a kto tylko się czymś "inspirował"), chociażby "I Knew You Were Waiting" Arethy Franklin i George'a Michaela czy "Nothing's Gonna Stop Us Now" napisane przez Alberta Hammonda i Diane Warren, a zaśpiewane przez zespół Starship. W obu przypadkach chyba jednak Marcia z gośćmi lepiej sobie radzi, aczkolwiek popowe utwory z lat 80. mają swój urok (o ile nie słyszy się ich zbyt często). 

Na płycie znalazły się też interpretacje klasycznych już riddimów, dość wspomnieć o riddimie Swing Easy (na którym nagrano "Childish Games"), Nanny Goat ("Check Out") czy Marleyowskim Forever Loving Jah.

Na obu płytach są piosenki z różnych okresów, oprócz tych z lat 90., są też nowe nagrania, wcześniej niepublikowane. Przydałoby się jednak więcej z młodości Marcii. Zastanawiam się, czy skoro już wydawca podjął się zadania zebrania utworów Marcii z innymi artystami (tudzież innych artystów z Marcią), mógłby pójść na całość i pokusić się o kompilację, na której znalazłyby się wszystkie – bo na rzeczonej kompilacji brakuje chociażby "Real Man" z Cocoa Tea, "You and I" z Jimmy Riley'em czy "Harmony" z Shaggym lub – z artystami, którzy są na płycie – przykładowo "Why Me Lord" z Freddiem McGregorem czy Bobem Andym (tylko jeden utwór to delikatnie mówiąc niedopatrzenie). Oczywiście brak takich nagrań nie rzutuje na tej płycie, o nie! Ot, takie moje małe "marzenie". 

Jeśli jesteś fanem Królowej Reggae to bezsprzecznie pokochasz tę kompilację. Jeśli nie zaliczasz się do jej fanów, za to po prostu lubisz reggae (jak to było? I Don't Like Reggae. I Love It!) to i tak jak najszybciej powinieneś zainteresować się Marcią i jej przyjaciółmi. Na pewno przypadnie ci do gustu. 

I pomyśleć, że jeszcze stosunkowo niedawno twórczość Marcii Griffiths kojarzyłem li tylko z działalności w duecie Bob and Marcia . "Pied Piper" czy "Young, Gifted and Black", notabene utwór, który wiele lat temu usłyszałem na swojej pierwszej reggae'owej składance, to już utwory nieśmiertelne. Czy któryś z płyty "Marcia Griffiths and friends" także do takowych będzie się zaliczał, to już musicie ocenić sami. 

Końcowa ocena: 

Recenzja pierwotnie ukazała się na RudeMaker.pl.


A już na sam koniec, na smak, coś z rzeczonej płyty - remiks "Love Is A Treasure", utworu w którym Marcii Griffiths towarzyszy Exco Levi. Fragmentów wszystkich piosenek można posłuchać na stronie wydawcy.

sobota, 19 stycznia 2013

W oczekiwaniu na relacje... podcast i recenzja

W oczekiwaniu na zaległe relacje coś do poczytania i coś do posłuchania. Do poczytania moja recenzja debiutanckiego albumu argentyńskiego zespołu Gigantes Magneticos.

A do posłuchania podcast. Usłyszycie w nim to, co tygryski lubią najbardziej, czyli muzykę rodem z Jamajki, aczkolwiek w wykonaniu artystów niekoniecznie z niej pochodzących, jest bowiem m.in. coś z Hiszpanii (ten kraj to prawdziwa kopalnia świetnej muzyki), Słowacji, Polski, Francji, USA oraz Argentyny (rzecz jasna chodzi o zespół wspomniany na początku). W większości muzyka pochodzi z płyt wydanych w zeszłym roku, są też jednak reprezentanci wcześniejszych lat, chociażby The Balangers z demówką z 2010 r. czy The Mighty Fishers z epką z 2011 r. Na początku i końcu usłyszeć można dżingiel autorstwa niezawodnego Skadyktatora i Ziggie Piggie. Niektóre utwory poprzedzone są fragmentem tegoż dżingla.

Instrukcja: najpierw włączacie podcast, a potem czytacie recenzję. Proste? Proste.



Gigantes Magneticos - Jamaica Old School [2012]


Jeśli zapytałbym o zespół z Argentyny grający ska lub early reggae wśród odpowiedzi – zakładam, że kilka by się pojawiło – znalazłyby się takie takie zespoły, jak Los Fabulosos Cadillacs, Los Chiflados, Satelite Kingston czy – z tych nowszych - Los Aggrotones i Ska Beat City. Szansa, że ktoś wymieniłby zespół, którego dotyczy ten tekst jest naprawdę niewielka.

A to błąd! I to wielki. Przejdźmy zatem do rzeczy, do pochodzącego z Buenos Aires Gigantes Magneticos. Zespół ten istnieje raptem od niecałych 2 lat, jednakże jego członkowie – klawiszowiec Juan Pedro Oholeguy, gitarzyści Carlos Alvarado i Damian Rocha, basista Nico Uccello oraz perkusista Esteban Descalzo – działają na argentyńskiej scenie ska/reggae nie od dziś, chociażby w wymienionych wcześniej Los Aggrotones i Satelite Kingston, a także Humanidub, Papas Ni Pidamos, Smocking Flamingo i innych.

W zeszłym miesiącu, nakładem Una Isla Records, ukazał się debiutancki album Gigantes Magneticos pt. "Jamaica Old School". Zespół nagrywając materiał chciał to zrobić w najbardziej tradycyjny sposób, jaki jest to możliwe. Główną inspiracją były tu jamajskie zespoły sesyjne, nie bez przyczyny w tytule jest "Jamaica Old School".

W efekcie dostaliśmy 13 doskonałych, w większości instrumentalnych, utworów (plus jedna wersja dubowa), zarówno oryginalnych kompozycji, jak i coverów. Napisałem "w większości", bowiem wokal obecny jest tylko w 4 utworach, a tak naprawdę śpiewany jest tylko jeden. Jako, że Gigantes Magneticos wokalisty nie posiadają, swojego głosu – w mniejszym lub większym stopniu - użyczyli Sebastian "HemanIDub" Klappenbach, Rey Gabriel i Alejo Yogui. 

W kilku utworach słychać puzon Matiasa Trauta, znanego, np. ze Smocking Flamingo. Mogłoby być go więcej, no ale skoro dźwięk puzonu jest tu tylko małym, aczkolwiek bardzo przyjemnym, dodatkiem, to nie ma co marudzić. 

Album ten, od kiedy przysłał mi go Esteban, perkusista zespołu, jest chyba najczęściej słuchaną przeze mnie płytą. Nawet gdybym chciał napisać, który utwór jest najlepszy, to po prostu nie mogę. Wystarczy posłuchać, jak pięknie chodząklawisze chociażby w "Soul Shot", "Cuando Volvi Y Me Fui" czy "Our Thing", jak brzmi wokal w "Too Quick" (nie przypomina wam kogoś z Jamajki?). To jedna z tych płyt, które po włączeniu, chce się przesłuchać po raz kolejny, a z każdym przesłuchaniem wychwytuje się jakiś nowy smaczek. 

Nie ma co za dużo pisać, moim zdaniem "Jamaica Old School" to pretendent do płyty roku.



Pierwotnie recenzja ukazała się na rudemaker.pl.

niedziela, 6 stycznia 2013

10.11.2012 - Pils, HardCase, Krangshaft, Tora Tora Tora - Ruda Śląska

10 listopada po raz kolejny odwiedziłem Berzę w Rudzie Śląskiej. Tym razem okazją był koncert Punk vs. Hardcore, 2 kapele hardcore'owe i 2 punkowe.


W porównaniu do poprzedniego gigu (ON2B i Inkwizycja), tym razem pojawiło się więcej ludzi. Jako pierwsi zagrali reprezentanci śląskiego hc - HardCase. Gdy widziałem ich pierwszy raz, w katowickiej Zaszytej, to zrobili na mnie niesamowite wrażenie. Teraz niestety już tak dobrze nie było, ot poprawny hardcore punk, nic ponadto. 

Po HardCase przyszła kolej na reprezentantów Tychów, czyli Pils. To ich debiut w Rudzie Śląskiej. Ostatnio widziałem ich ponad rok temu w Sosnowcu, w trochę innym składzie. Tak czy siak, ten zespół zawsze gra dobre koncerty. Nie inaczej było i tym razem.  

Swój debiutancki album pt. "Punk Rock Gang" wydali w 2008 r. (minęło już prawie 5 lat, ależ ten czas leci) i to właśnie z niego pochodziła większość zaśpiewanych piosenek, m.in. tytułowy "Punk Rock Gang", "Idź się pierdol", "Psychiatryk", "Płonie Warszawa" (czyżby zapowiedź zadym z okazji 11 listopada?). Oczywiście nie mogło zabraknąć hitów ze świetnej demówki, czyli "Nie chodzi nam o miłość", "Świnie" i "Tyski song".    




Po zakończeniu jednego z utworów, pewna załogantka w typie B.O.P.P. (słuchacze Lumpex'75 powinni wiedzieć o co chodzi) usilnie domagała się, by Pilsi zagrali jej cokolwiek, obojętnie co (cóż, widać że raczej nie ogarniała, co to za zespół gra), a ona w tym czasie zaśpiewa, a właściwie "zaśpiewa". Niestety zlitowali się nad nią i skłoterka zaczęła się wydzierać, jak nieboskie stworzenie. Ciekaw jestem, czy sama "wokalistka" wiedziała, co tam charczy. Zapewne była to kolejna fanka crust punka.


Wśród publiczności był m.in. Iglak, wokalista Bulbulators, został więc zaproszony do zaśpiewania numeru Ramones, znanego chociażby z koncertów jego macierzystego zespołu. Lipy nie było, parafrazując Hardcorowego Koksa.





Nie był to jedyny ramonesowy akcent, bowiem Pilsi zaśpiewali też "Bonzo rusza na Bittburg" (na wydanej bodaj w 2011 r. kompilacji "Poland 4 Ramones" utwór ten wykonał Włochaty, Pilsi natomiast nagrali nań polską wersję "Let’s go").


Także nowe kawałki, jak np. "Punk Rock Song", brzmiały bardzo dobrze. Myślę, że nie tylko ja chciałbym wreszcie dostać w swe łapska drugi album Pilsów.

Gdy kapela skończyła swój set i zaczęła zwijać sprzęt wspomniany wcześniej Igla, krzycząc "tyskie psy, tyskie psy", najgłośniej domagał się bisu. Co w tej sytuacji mili zrobić Pilsi? No musieli po prostu zagrać.

Był już hardcore i był punk rock, więc nadeszła pora na kolejną kapelę hc - Krangshaft, hardcore prosto ze śląskiej hałdy. Na koncercie tym do zespołu oficjalnie dołączył Dylek, współzałożyciel HardCase. 

Krangshaft to w miarę młody twór na śląskiej scenie, istnieją od 2009 r. Widziałem ich po raz pierwszy i grali całkiem fajnie, ale minusem była długość utworów. W hc ma być szybko i na temat. Im utwory są dłuższe, tym wg mnie nudniejsze. Na koniec zagrali covery nowojorskich kapel, m.in. Sick Of It All . Mimo wszystko chętnie zobaczę ich jeszcze raz, w jakimś normalnym klubie.

Na samym końcu miał zagrać zespół Tora Tora Tora, ale niestety ustawiali się tak długo, że musiałem już iść na tramwaj, zwłaszcza że następnego dnia wracałem do Rudy, tym razem w celach sportowych. Właściwie to żadna strata, bo TTT widziałem już kilka razy i fanem nie jestem. 

Koncert, jak się później dowiedziałem, zakończył się zadymą. Ludziom, którzy przyjechali z TTT (lub też przyjechali na nich) bardzo przeszkadzał zakaz palenia w sali koncertowej, na który wyczuleni są mieszkańcy Berzy. Cytując Fakira, notabene obecnego także na Berzie, "jebac tych ciuli"!